piątek, 18 grudnia 2009

On the other side

Jestem po drugiej stronie. Uświadomiłem sobie to kilka dni temu.

Kiedyś mówiłem, że nie oglądam seriali. Żadnych. Twierdziłem, że lepiej obejrzeć sobie zwykły pełnometrażowy film, niż czekać codziennie na Modę na sukces, M jak miłość, czy inne Klany. Śmiałem się, kiedy ktoś ekscytował się Prison Breakiem, Lostami, czy innym Housem. Teraz jestem jednym z nich. Może nie sikam po nogach na kilka dni przed pojawieniem się nowego odcinka, ale jednak, czekam na niego.

Ewoluowało to bardzo powoli. Najpierw faktycznie nie oglądałem nic – wyłącznie pełnometrażówki. Potem twierdziłem, że jedynym serialem wartej mojej uwagi jest Malcolm in the middle. Dalej twierdzę, że to najlepszy i najbliższy memu sercu serial na świecie, ale nie poprzestałem na nim.

Potem wmawiałem sobie, że kreskówki się nie liczą. I tak obejrzałem wszystkie South Parki, Family Guy’e, Robot Chickeny, Krowy i Kurczaki. Że niby to nie taki prawdziwy serial, pół-prawda.

A w pewnym momencie jednak skapitulowałem. Zaczęło się od IT Crowda, potem nadszedł czas Big Bang Theory (który trwa po dzień dzisiejszy), a po drodze jeszcze Breaking Bad i Blackadder.

Dlaczego zacząłem oglądać seriale, co siłą rzeczy ograniczyło moją moje możliwości oglądania filmów pełnometrażowych? Chyba chodziło o czas. Zaczęło się już w trakcie pisania pracy magisterskiej i mojej pracy w knajpie, kiedy akurat czasem nie dysponowałem w nadmiarze. Seriale dawały (i wciąż dają) możliwość obejrzenia ich w trakcie jedzenia obiadu. W przypadku South Parka nie jest to może zbyt dobry pomysł, bo jedzenie za często ląduje na monitorze, ale takie to już ryzyko.

Ponadto, jak tak teraz o tym myślę, seriale w sumie przekazują dużo więcej informacji. Film ma około dwóch godzin, czyli powiedzmy cztery-pięć odcinków serialu. Serial dostarcza informacje partiami, ale dzięki temu, może jej dostarczyć więcej. Z innej zaś strony patrząc seriale zazwyczaj nie mają rozwiązania akcji. Filmy są w większości zamknięte, seriale natomiast pozostawiają niedomówienia, nie rozstrzygają losów głównych bohaterów. No, ale w tym dochodzimy do takich wynaturzeń jak Moda na sukces. Znów ideałem wydaje się Malcolm, który trwał 7 sezonów, czyli do momentu skończenia szkoły przez głównego bohatera (a na kim myślicie wzorowała się Rowling?).

Seriale to nic strasznego, trzeba tylko znać umiar. Bo jest z nimi jak z Heros of Might & Magic – jest późno, masz już się kłaść spać, ale jeszcze jeden ruch (odcinek). I nagle robi się 4 rano.

A teraz Big Bang Theory co wtorek ustawia mi rytm dnia i czuję się z tym bardzo dobrze.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Srpen

W ciągu miesiąca zdążyłem objechać Karpaty dookoła, wejść na najwyższy szczyt Bałkanów, dotrzeć do polskiej winnicy na styku granic Bułgarii, Grecji i Turcji oraz przekonać się, że polskie drogi wcale nie są takie złe. Ponadto widziałem silosy z majonezem i jeździłem na najlepszych gokartach w życiu (najbardziej podobały mi się half-pipe’y i płonące obręcze).
Plany na drugą połowę wakacji obejmowały między innymi spisanie w cywilizowanej formie notatek nawigatora z operacji „Vihren”. Niestety, ktoś się nie bał i zajebał mi… notatnik. Albo może nie zajebał, tylko podczas mojej eskapady na (sz)kielecczyznę położył gdzieś, gdzie nie mogę go znaleźć. Zatem aktywność intelektualną z konieczności ograniczę (na razie) do czytania książek i oglądania filmów. Poza tym trzeba w końcu pobawić się też w drwala, bo belki na podwórku aż się proszą o potraktowanie ich piłą łańcuchową.
I’m a lumberjack and I’m okay...

piątek, 17 lipca 2009

Poprawność polityczna

Właściwie, korzystając z warunków, jakie daje nam szeroko pojęta polityczna poprawność, powinienem założyć organizację mięsożerców. Organizacja z jednej strony wspierałaby osoby, które czują zagrożenie ze strony swojego otoczenia, z powodu swoich preferencji kulinarnych. Z drugiej zaś walczyłaby o prawa roślin, które przecież też są żyjącymi istotami i też mają uczucia. Może jakaś bojówka, która spuszczała by regularne lanie wegetarianom i weganom? Nie, lepiej nie. To by było jak kopanie leżącego. Przecież wiadomo, że te chudzinki, co to wzdrygają się na widok karkówki na wystawie mięsnego, nawet nie potrafiłyby solidnie przywalić.

Muszę tylko wymyślić nazwę. Może jakaś taka maskująca prawdziwe cele organizacji? Na przykład Klub na rzecz Uprzywilejowania Roślin, Warzyw i (szeroko pojętej) Agrokultury. Trzeba to jeszcze przemyśleć.

Za to hasło już mamy. Pozwolę je sobie zaczerpnąć z gry Armed and Dangerous - „Death to the saladeaters!”. (A może organizację nazwać po prostu Shrub Patrol?)

No i jeszcze trzeba jakieś plakaty stworzyć. Może na początek wykorzystajmy coś, co już jest. Zobaczymy jak się sprawdzi. Proponuję taki plakat na początek. A to powinien być najważniejszy punkt naszego statusu.

Potem przyjdzie czas na organizację na przykład heteroseksualistów. Poprawność polityczna jest, więc czemu mamy być terroryzowani przez wegetarian i homoseksualistów? Niedługo tacy ludzie, których organizacje chcę stworzyć, będą stanowili margines światowego społeczeństwa. Nie dajmy się! Organizujmy się! Mięsożerni! Heteroseksualni! Siostry i bracia, stawmy opór!

czwartek, 16 lipca 2009

Ekoterroryzm

Drażnią mnie ekolodzy. Ci z Greenpeace’u zwłaszcza, odkąd zaczęli zbierać w Katowicach podpisy pod kolejną petycją w obronie fok, czy innych słodkich stworzonek. Zdążyli mnie zaczepić, kiedy szedłem do i z biblioteki. Ich upór nie zna granic. Cholerni eko-terroryści. Ktoś ich powinien zdelegalizować. Było by mniej głupoty może.

Szkoda, że wprowadzono w Polsce zakaz handlu towarami produkowanymi z foczych skór. Teraz nasi alpiniści i polarnicy muszą zaopatrywać się w nieprzemakalne i dobrze chroniące przed mrozem ubrania w krajach, w których takiego zakazu nie ma.

Szkoda, że jakiś pacan wymyślił, żeby wpisać Zalew Czorsztyński na listę programu Natura 2000. W latach osiemdziesiątych ekologowie protestowali przeciwko utworzeniu tego SZTUCZNEGO zbiornika wodnego (już większe powody do protestów mieli ludzie, którzy musieli opuścić swoje domy). A teraz nagle ci sami ekologowie stwierdzają, że sztuczny zbiornik jest tak wspaniały, że powinien być chroniony programem Natura 2000. Sztuczny zbiornik, który musi być przez człowieka utrzymywany w odpowiednim stanie, stał się z dnia z dzień cudem natury.

Tak samo rzeka Koszarowa, płynąca prze wieś o tej samej nazwie. W latach sześćdziesiątych postawiono na niej progi, które mają chronić okolicę przed powodziami. Teraz, kiedy te progi trzeba oczyścić za pomocą ciężkiego sprzętu, to nagle ekologowie podnoszą larum, że tam się zagnieździły jakieś żyjątka, a władze gminy czynią gwałt naturze i chcą te żyjątka zabić. To znaczy, że żyjątka ważniejsze od ludzi, którym co wiosnę i lato grozi zalanie?

A teraz dwie rzeczy z innej beczki.

1. Żałuję, że wcześniej nie słuchałem Biohazardu. Dopadłem ich niedawno w swoje łapska i lecą teraz prawie na okrągło.

2. Martwiłem się o Agnes. Tak długo nic nie komentowała. Myślałem, że coś się stało. Ale okazało się na szczęście, że to chyba tylko okołomagisterska bieganina. Tutaj mamy wielki powrót i to we wciąż tak samo wysokiej formie. Na szczęście wszystko wraca do normy.

niedziela, 12 lipca 2009

Próba beskidzka

Nie doceniałem Beskidów. Łączą w sobie majestat Tatr z jakąś taka dużo przyjemniejszą atmosferą. A zdążyłem się o tym przekonać w ciągu zaledwie 3 dni.

Pilsko – warto zobaczyć, warto wejść, ale jak dla mnie jest to jedyna atrakcja Korbielowa. Amatorem dwóch desek nie jestem, więc ta miejscowość nie przyciągnie mnie zimą. A latem świeci pustkami. Lubię takie wyludnione okolice, ale wiem czemu ten rejon Beskidu Żywieckiego tak wygląda latem. Tam po prostu nie ma co robić. Na Pilsko warto wejść żółtym szlakiem z Hali Miziowej. Ciekawa droga z bardzo ładnymi widokami. Jeśli wchodzić od wschodniej strony szlakiem niebieskim, to trzeba ze sobą wziąć maczetę – trasa jest zarośnięta olbrzymimi paprociami (prawie jak w triasie).

Mówią, że Babia Góra to przeniesiony w Beskidy kawałeczek Tatr. Trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Zwłaszcza, jak się wychodzi żółtym szlakiem (zwala percią akademików). Czasem trzeba się wspinać po łańcuchach uważając, aby nie poślizgnąć się na mokrych skałach. No i uważać na tych, co schodzą tą drogą do Markowych Szczawin. O ile po drodze mogliśmy obejrzeć piękną panoramę Beskidów, to sam szczyt Babiej Góry uraczył nas krajobrazem iście księżycowym. Akurat przyszła chmura i pochłonęła nas w swoje trzewia. Na około piaskowcowe rumowiska, szaro, zimno, mgła.

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć – „Jestem gotowy na Riłę i Piryn.” Wysłużone, ale wciąż niezawodne buty nadal nie obcierają. Zadyszki (wbrew wcześniejszym obawom) nie łapię jeszcze tak szybko. Ból w nogach znośny. Pewnie będę się trochę bardziej męczył, bo więcej będę miał w plecaku, ale scenariusz, w którym bym spuchł i gdzieś nie wszedł jest mało realny. Innymi słowy próba wypadła pomyślnie.

Zapewne w okolicy 20 lipca ruszamy na południe. W drodze powrotnej chcemy zahaczyć jeszcze o Drohobycz. Zobaczymy, czy nie zjedzą nas wściekłe borsuki na mołdawskiej granicy.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Prędkość światała jest seksistowska

Jestem świeżo po lekturze Modnych bzdur Sokala i Bricmonta. Książka daje do myślenia. Jest dowodem (przeprowadzonym z matematyczną wręcz dokładnością), że postmodernistyczni filozofowie często nie wiedzą o czym piszą. Albo piszą o rzeczach, o których nie mają pojęcia. Albo używają pojęć, które znają tylko bardzo powierzchownie. Ale wszystko jest napisane tak zawile, żeby czytelnik dochodził do wniosku, że to on jest niedostatecznie wykształcony, aby zrozumieć ten jakże uczony język, który przekazuje zapewne ponadczasowe prawdy. Przecież Lacan nie może pisać bzdur!

Otóż, okazuje się, że może. A przynajmniej jego tok rozumowania jest dość dziwny. Na przykład, co ma wstęga Möbiusa do struktury choroby psychicznej? Lacan twierdzi, że wstęga doskonale ją odwzorowuje, ale nie mówi czemu i na jakiej podstawie tak sądzi. Można po prostu skrócić to do stwierdzenia: „Ja Lacan mówię, że tak jest, więc tak musi być.”

Julka Kristeva nie lepsza. Ta się zabrała za matematyczny aksjomat wyboru. Skoro w matmie funkcjonuje, to czemu nie w literaturze? Bo skoro w matmie, musi istnieć zbiór, który zawiera po jednym elemencie z innych zbiorów, to każde zdanie w powieści, musi zawierać w sobie sens całej powieści. Świetny związek przyczynowo-skutkowy.

Ale moim numerem jeden z tej książki jest Luce Irigaray, która uważa, że twierdzenie E=mc2 [nie ma indeksu górnego, ale wierzę, że tę dwójkę zrozumiecie jako "kwadrat"] jest wybitnie seksistowskie i mógł je wymyślić tylko mężczyzna. Również według jej poglądów, kobiety są dyskryminowane w fizyce, bo tak kobieca dziedzina jak mechanika płynów, jest mniej poznana, niż tak męska dziedzina jak mechanika brył sztywnych (oczywiście analogia do narządów rozrodczych). No takiej głupoty to dawno nie słyszałem. Że nam niby nic nie cieknie? Jeszcze sama w swoich tekstach strzela w kolano feministkom, bo twierdzi, że kobiety inaczej pojmują rzeczywistość (głównie czas, który – niby – dla kobiet jest cykliczny, a dla mężczyzn linearny). No to ja już się pogubiłem. To znaczy, że feministki uważają w końcu, że kobiety są takie same, jak mężczyźni, czy inne?

Podoba mi się styl tej książki. Umiarkowany. Nie ma żadnych radykalnych tez (ładny kontrast w porównaniu do ich ilości w analizowanych tekstach) i co krok autorzy podkreślają swój brak kompetencji w kwestiach filozofii, nauk społecznych czy literaturoznawstwa. Nie umniejszają jednocześnie rangi tych nauk, a pokazują tylko miejsca, gdzie banda ustawionych na świecznikach oszołomów, robi reszcie wodę z mózgu. I to skupiają się wyłącznie na tych miejscach, gdzie te oszołomy źle stosują pojęcia z ich poletka, czyli matematyki i fizyki. Polecam wszystkim, zwłaszcza radykalnym wyznawcom przedstawionych w książce autorów. Taki kubeł zimnej wody każdemu się przydaje i pozwala spojrzeć na całą sprawę bardziej obiektywnie.

Natomiast najbardziej zaciekawiła mnie pewna sprzeczność w poglądach przestawianych naukowców. Otóż są oni często związani z różnymi ruchami lewicowymi (od marksistów do wojujących ekologów), a piszą tak, żeby przypadkiem człowiek prosty (do którego przecież zwraca się lewica) nie zrozumiał o czym oni piszą. Gratuluję pomyślunku.

Spieszę z wyjaśnieniem – nie czytałem Lacana, ani przytaczanych w tej książce dzieł Kristevej, ani nikogo innego. Nie mam zamiaru. Po raz kolejny sprawdza się teza, że dobry naukowiec potrafi nawet bardzo skomplikowany problem przedstawić prostym (lub w miarę prostym) językiem. Wodolejstwo tylko kamufluje niewiedzę, albo bardzo banalne stwierdzenia. Ot co.

I po raz kolejny zapunktowali u mnie fizycy.

niedziela, 5 lipca 2009

Friendface

Możemy to przedstawić w ten sposób – jestem dorosły, dojrzały, skończyłem studia i wiem, co robię. Wchodzę w kolejny etap życia i odkrywam obszary wcześniej przeze mnie nie znane. Chcę mieć kontakt ze znajomymi, chcę iść z duchem czasu.

Albo w ten sposób – jestem spragnionym uwagi, rozpieszczonym bachorem. Chcę, żeby ludzie mnie lubili, chcę być zauważony. Idę razem z całą hałastrą, owczym pędem w owczym stadzie, żeby lansować się i pokazać jaki to nie jestem piękny i mądry.

A tak faktycznie to chyba obydwa te wytłumaczenia po trochu.

Jak należy rozumieć te dywagacje? Po prostu założyłem konto na fejsbuku. To chyba był dość logiczny krok po tym, jak już założyłem sobie konto na lastefemie. Wciąż tylko naszaszkapa mnie jakoś odrzuca. Albo inaczej, nie chcę tam robić zwykłego konta. Mam „szpiegowskie” (czyt.: fikcyjne, z dziwną nazwą i bez prawdziwych danych), żeby oglądać sobie jakiż to głupot ludzie nie wrzucają sobie na swoje profile. Żeby ich po prostu – jak sama nazwa wskazuje – szpiegować.

Zrobiłem dzisiaj „szopa” (sałatkę szopską). Chyba muszę zacząć ją robić częściej, niż raz do roku, bo wychodzi mi coraz lepiej. Dzisiaj zniknęła z miski prawie cała. Innymi słowy nie jestem aż tak lewy, jeśli chodzi o zajęcia kuchenne. Trzeba się tylko częściej wybierać do supermarketów po ser, albo przywozić go hurtem z Bułgarii.

Jutro egzamin na studia doktoranckie.

sobota, 4 lipca 2009

Faith

Jak powszechnie wiadomo – media kłamią. Nawet te uznawane za trzymające wysoki poziom i uznawane za opiniotwórcze. Albo może nie kłamią, tylko jak się ich słucha wyrywkowo, to można mieć dość fragmentaryczny obraz rzeczywistości (np. muzycznej).

Miałem tego doskonały dowód ostatnio. W środę słuchałem sobie jadąc samochodem „Programu Alternatywnego” w Trójce. „Program” był w całości poświęcony festiwalowi Open’er. Trafiłem akurat na drugą godzinę audycji, w której Agnieszka Szydłowska zapowiedziała, że prezentowana muzyka będzie autorstwa zagranicznych gwiazd festiwalu. No i gitara, pomyślałem sobie, posłucham sobie trochę Fejtów. (Jakby ktoś nie wiedział, to spieszę z wyjaśnieniem, że jedną z gwiazd tegorocznego festiwalu Open’er są Faith No More, którzy grają pierwszy raz od kilkunastu lat). Ale jakież było moje zaskoczenie, kiedy słuchałem audycji, cierpiałem różne „nowe, piękne i niezależne” zespoły, a znanego głosu Mike’a Pattona nie dosłyszałem nigdzie. Kiedy audycja się kończyła, zniesmaczony puściłem sobie płytę.

Za to Piotr „Stelka” Stelmach uratował honor Trójki. (Albo po prostu jego gust muzyczny jest mi bliższy, niż gust Agnieszki Szydłowskiej.) Wczoraj wieczorem, w audycji prowadzonej przez Stelkę właśnie, była również relacja z Open’era i rozmowa z organizatorami (m. in. na temat „Co to się stało, że na koncercie Arctic Monkeys trzy razy siadła cała technika?”). Stelka dopytywał się wyłącznie o jedno – o zespół Faith No More. Cała reszta schodzi na drugi plan, a najważniejsi są Fejci. Bardzo spodobało mi się takie podejście (zwłaszcza po tym, co usłyszałem – lub raczej czego nie usłyszałem – w Trójce w środę). Nie urągając innym artystom i nie umniejszając ich talentu, trzeba jednak powiedzieć, że Faith No More to jest legenda sceny rockowej i ich cudowne wyjście z mroków historii nie może zostać przemilczane. Jeszcze potem w Trójce puścili ich koncert z 1995 roku (niestety nie pamiętam gdzie nagrany). Miodzio.

Podsumowując, dobrze, że jest taka różnorodność. Każdy znajdzie coś dla siebie. I nawet moje pierwotne oburzenie brakiem Faith No More u Agnieszki Szydłowskiej (które mogło być spowodowane jednak moją kilkuminutową nieobecnością przy radiu) spokojnie zmieniło się w czystą przyjemność obcowania z koncertem tej jakże ciekawej kapeli. No i Stelka znów u mnie zapunktował jako dziennikarz muzyczny bliski moim gustom i przekonaniom (stoi w jednym rzędzie z Piotrem Kaczkowskim oraz – od niedawna – Jarosławem Szubrychtem).



A teraz coś z zupełnie innej beczki. Znalezione na Wykopie. Amerykański nastolatek dostaje auto na szesnaste urodziny. Rozbestwienie i rozpieszczenie sięga zenitu. Nawet porządnie kijem nie potrafi pieprząć w to auto, tylko je tak maca.

wtorek, 30 czerwca 2009

Filozofia i zabawa

Odkąd dowiedziałem się, z czym wiążą się postmodernistyczne teorie, coś mi się wydawało, że tworzy je banda oszołomów. A może to po prostu mój światopogląd jest wystarczająco różny od światopoglądu wojujących feministek, ekologów i marksistów, żeby robiło mi się niedobrze, kiedy słyszę, co oni nowego wymyślili.
Dziś natrafiłem na ten artykuł. Przyznaję – przypadkiem, bo nie jestem stałym czytelnikiem prasy katolickiej (może z wyjątkiem Tygodnika Powszechnego, ale to trochę inna – o ironio – parafia). Znalazłem na Wykopie. I uśmiałem się jak głupi z bateryjki.

W chwili pomiędzy lekturą wyżej wspomnianego artykułu, a tworzeniem tego tekstu, zamówiłem już sobie polski przekład Fashionable nonsense w mojej bibliotece uniwersyteckiej i mam go zamiar odebrać jutro. Przeczytam cholera wie kiedy. Pewnie jak najszybciej, bo to, co przeczytałem w artykule Tomasza Włodka zachęciło mnie bardzo. Poza tym jest jeszcze jeden czynnik – trzeba odebrać dyplom magisterski, a nie mogę tego zrobić, póki nie oddam wszystkich książek do biblioteki i nie podbiję karty obiegowej. No, ale na to jeszcze mam trochę czasu. Za to chcę korzystać póki mogę i przeczytać tę jakże zajmującą analizę.

Żal mi tylko Julki (Kristevej). Szkoda, że dziewucha nie potrafi się zachować i spokojnie, z zimną krwią, przyjąć krytyki czy też odpowiedzieć na takową krytykę jakimiś konkretnymi argumentami. Krzyczy jak jakiś pospolity babsztyl wsłuchany w audycje nadawane z Torunia. Szkoda. Ale z drugiej strony jakieś jej matematyczne teorie poezji nie za bardzo mnie interesują. Dla mnie przede wszystkim jest ważny jej wpływ na teorię intertekstualności. Cytując herolda z Facetów w rajtuzach: „The rest of you can… bugger off!”

Moje rozrywki ostatnimi czasy są dość mocno ograniczone obowiązkami przyszłego doktoranta. Praca, konspekt, książki, artykuły, bibliografia – cały tej bajzel. Ale i tak znajduję czas na jakże przyjemne LANy oraz wieczory w dojo sensei Mietka. Na LANach króluje niepodzielnie Call of Duty 4 – wspomniana w poprzednim wpisie strzelanka wszechczasów z wyjątkowo uzależniającym trybem rozgrywki wieloosobowej. Po prostu kocham ten dźwięk, kiedy ktoś o ułamek sekundy za późno orientuje się, że właśnie uzbroił zostawioną przeze mnie minę zbliżeniową i zaraz nastąpi detonacja. Emocje, emocje i dużo krzyku. Ale również i dużo radości, kiedy dwuosobowa drużyna złożona z Mietka i mnie robi podręcznikową rozgrywkę w trybie „sabotaż” na planszy „Broadcast”. Dumny jestem z tego.

Wczoraj znów miał być LAN – nie wyszło. Za to pograliśmy u Mietka w Dead or alive 3. Sensei Mietek nauczył nas podstawowej zasady bijatyk, czyli „zawsze wstawaj z lołkikiem”. I come to kick ass.

A jeszcze a propos rozrywek, byłem niedawno pierwszy raz w życiu na kręglach. Fajna zabawa, gdybym potem tylko nie miał tych zakwasów w plecach. Ale z chęcią powtórzę, bo mimo wszystko mi się podobało. Trochę mniejsze emocje niż na LANie, ale może być.

I w ten sposób połączyłem filozofię z rozrywkami. Niedbale, bo niedbale, ale w sumie cały ten wpis jest na jeden temat. Rozrywki. Bawimy się realnymi filozoficznymi głupotami tworzonymi przez realnych oszołomów. Bawimy się w strzelanie do siebie z wirtualnych karabinów. Bawimy się w kopanie się wirtualnymi nogami bo wirtualnych głowach. Bawimy się w rzucanie realnych kul w kierunku realnych pachołków. Wszystko jedno co i jak, byle by się dobrze bawić.

środa, 3 czerwca 2009

Kryzys w branży

Trochę się przeraziłem. Dostałem ostatnio od Qlka trailer gry, która ma się ukazać jakoś niedługo. Fabuła osadzona jest w uniwersum Gwiezdnych Wojen, a gra ma się wpisywać w czasy Starej Republiki (byliśmy już świadkami dwóch odsłon niezłych gier RPG z serii The Knights of the Old Republic). Trailer oczywiście bardzo zachęcająco przedstawia nam grę Star Wars: The Old Republic. MMORPG…
Wiem, mnóstwo ludzi się ucieszy, że będzie kolejna możliwość przeżycia razem z tysiącami ludzi wspaniałej przygody. Owszem, ma to swoje zalety. Ale chciałbym spojrzeć na tę „drugą stronę medalu” i zapłakać nad przyszłością gier komputerowych (zwłaszcza tych na pecety).
Chyba już bezpowrotnie minęły czasy, kiedy gra była wielką opowieścią, mająca ciekawą, często mocno zagmatwaną fabułę, wiele wątków pobocznych i charakterystycznych bohaterów. Może po prostu jestem staromodny, ale dla mnie gry to często były interaktywne książki. Wystarczy choć chwilę pograć w choćby Baldur’s Gate, czy Deus Ex, żeby znaleźć dużo lepsze fabuły do ekranizacji niż Mortal Kombat. Ale jak zawsze liczy się tylko kasa, a najlepiej sprzedają się rzeczy lekkostrawne.
Największa kasa w tym momencie jest w grach wieloosobowych przez Internet, czyli MMOG. Wystarczy ukraść skądś świat (albo przerobić jakiś istniejący gdzieś indziej), wymyślić kilka postaci, kilka zadań i hop! gotowe. Trzepiemy kasy jak lodu i to jakim małym wysiłkiem. A gdzie nam tworzyć zagmatwane fabuły z zaskakującymi zwrotami akcji. Po cholerę się wysilać?
Ale są przypadki, które udowadniają, że jednak się da. Jak głosi stare powiedzenie – cieć to buc (czyt.: chcieć to móc). Call of Duty 4. Bardzo proszę. Kampania zapierająca dech w piersiach, ciekawa (jak na strzelankę, czyli na poziomie wybitnej powieści sensacyjnej) z wielką ilością niespodzianek. Efekt potęgowany jest jeszcze przez bezpośrednie uczestnictwo odbiorcy w całej tej historii, jako jeden z głównych bohaterów. Do tego mamy dodany wciągający tryb wieloosobowy, który gwarantuje prawie nieskończoną zabawę (chyba, że przez całą noc gracie we dwójkę na jednej planszy to idzie się znudzić). Widać jak się przyłożyć, to można zrobić grę, która jednocześnie gwarantuje niezapomniane (oj tak!) przeżycia w trybie singlowym i wiele godzin zabawy (oraz kokosy dla twórców) w trybie wieloosobowym.
Ale jak zawsze wszyscy idą na łatwiznę, a ja uciekam się do takich gier jak Battle for Wesnoth. Swoją drogą polecam, bo to godny następca Fantasty Generala. Gra się cały czas rozwija, dostępna jest w wielu wersjach językowych, ma ciekawe kampanie i (co równie ważne) jest za darmo. Można ją ściągnąć stąd.

czwartek, 21 maja 2009

Miasto dupy

Świat faktycznie jest mały. Byłem dzisiaj na chwilę w Breslau. Dosłownie na pół godziny. Obróciłem w obie strony w pięć godzin. Ale przez moment miałem wrażenie, że nie jestem w mieście europejskim, promującym się jako najbardziej zielone w Polsce i sławiącym swoją niepowtarzalną atmosferę. Przez chwilę wydawało mi się, że nagle znalazłem się w Mogadiszu. Nawet w pewnym momencie zacząłem sobie nucić ten oto motyw muzyczny Hansa Zimmera, napisany na potrzeby filmu Black Hawk Down. I nie był to mój pierwszy raz, kiedy poczułem się we Wrocławiu jak gdzieś, gdzie nie obowiązują zasady ruchu drogowego. Zacznijmy jednak od początku.
Sprawa ogólnie dość zabawna – kochana mamusia robi remont tarasu i ganku. Źle obliczyła zapotrzebowanie na kafelki i brakło jej jednej (!) paczki. Okej, nie problem. Wystarczy podjechać do pierwszego lepszego marketu budowlanego i kupić. Tak, gdyby to było takie proste. Bo akurat te kafelki, tej firmy, które już leżą na ganku, najbliżej można dostać w Łodzi lub we Wrocławiu. Wykorzystaliśmy więc moją kuzynkę w Breslau (pozdrowienia dla Madzi) oraz jej chłopaka Grzegorza, żeby kupili paczkę kafelków. Po krótkich rachunkach okazało się też, że taniej jest przyjechać po płytki naszą biała pigułą, niż wysłać kurierem (zrozumiałe, ważą przecież dobrze ponad 20 kg).
No to jadę. Akcja dopięta na ostatni guzik. Przed ósmą rano biorę auto od taty z pracy z Katowic, jadę do Breslau, odbieram kafelki i wracam do Katowic przed 15.00. Do Wrocławia dojechałem na 10.00 i zaczęło się, jak tylko wjechałem do miasta. Na obrzeżach jeszcze jakoś się jechało, ale im dalej w gorod tym gorzej. Zaczęło się od remontu na ulicy Wyścigowej i wynikłego z tego powodu gigantycznego korka. Rzecz normalna, remont drogi. Przyzwyczaiłem się jeżdżąc po Katowicach, gdzie panuje permanentny remont. Ale okazuje się, że we Wrocławiu potrafią jeszcze lepiej, bo robią kierowców w konia oznaczeniami remontów. Sytuacja wygląda tak: dwa pasy ruchu w każdą stronę, między nimi pas zieleni. Korek. Posuwam się żółwim tempem po prawym pasie, bo widzę na nawigatorze, że niedługo mam skręcać w prawo. Ciężarówka przede mną rusza i odsłania znak ostrzegawczy „zwężenie jezdni z lewej strony”. Myślę sobie, że się dobrze ustawiłem, bo teraz nie będę się musiał pchać na lewy pas, żeby ominąć roboty drogowe. Ale we Wrocławiu myśli się inaczej, więc jak się niedługo okazało, jezdnia zwężała się z prawej strony i musiałem pchać się na lewy pas. Potem tylko gorzej. Bombaj, Mogadiszu, Rzym, Sofia. Żadnych pasów, nawierzchnia pamiętająca cesarza Franciszka Józefa i samowolka na jezdni. Dobrze, że chociaż światła funkcjonowały jako tako, bo w przeciwnym wypadku ulice zmieniłyby się w nieopanowany żywioł. W drodze powrotnej również przejeżdżałem przez ulicę Wyścigową. Oczywiście, z drugiej strony, remont jezdni również jest oznaczony na odwrót. Chłopaki z robót drogowych chyba sobie pomylili znaki.
W sumie wiedziałem, czego się spodziewać, bo już parę razy dane mi było jeździć po Wrocławiu i za każdym razem czułem się jak gdzieś w południowo-wschodniej Azji. Ale dzisiaj do mnie dotarło, że to miasto przez dobrych parę wieków było germańskie. Niemców wyrzuciliśmy po 1945, a nasi uczeni poczęli udowadniać, że to miasto to nie żadne Breslau tylko Wrocław właśnie i plemiona słowiańskie mieszkają tu od niepamiętnych czasów. Nie mogę się z tymi opiniami nie zgodzić. Taką rozpierduchę mogą zrobić tylko Słowianie. Podczas koncertu Cool Kids Of Death usłyszałem kiedyś ze sceny, że „Mysłowice to nie pierdolony Manchester”. Parafrazując - „Wrocław to nie pierdolone Breslau”. To nasz polski, swojski, rozjebany do granic możliwości Wrocław.

piątek, 15 maja 2009

Drugi wpis spontaniczny

Kocham technologię. Czemu ja nie poszedłem na studia informatyczne? W tej chwili sram. Siedzę na kiblu we własnym domu, a jednocześnie mogę przeglądać wiadomości w sieci i jeszcze zrobić ten oto wpis na blogu. Piękne czasy.

niedziela, 10 maja 2009

Balkan music

Miało być niby o Houku, ale nie będzie. W zamian za to dwa zespoły, które ostatnio wciąż chodzą mi po głowie, a które do pewnego stopnia są ewenementem w swojej okolicy. Jakiej okolicy? Bułgarii oczywiście. Zaraz o nich opowiem, ale najpierw przydługi nieco wstęp.
Jakby kto nie wiedział, Bułgaria jest krajem bałkańskim. Oznacza to dwie rzeczy – po pierwsze, że leży na Półwyspie Bałkańskim (nieprawdopodobne, co nie?); po drugie, że jej scena muzyczna charakteryzuje się przewagą melodii skocznych i miłych dla ucha. W każdym kraju bałkańskim istnieje coś, co jest ichniejszą odmianą naszego disco polo, a które w Bułgarii nazywa się pop-folkiem lub czałgą. Muzyka ta składa się z:
a) ognistego, orientalnego rytmu idealnego do zabawy;
b) łatwo wpadającej w ucho i równie orientalnej melodii;
c) tekstu, na który właściwie nie zwraca się uwagi, bo i tak jest kretyński;
d) wokalistki, która ma w sobie więcej silikonu niż wy macie we wszystkich waszych oknach, łazienkach i kuchniach.
Jeżeli ktoś tworzy muzykę alternatywną wobec czałgi, to już jest coś. Jednak większość tej alternatywy również przedstawia bardzo przyjemne melodyjki, czyli różne wersje brit-popu i a’la Myslovitz’owskiego grania (Остава) lub różne wariacje w okolicach punk-ska-reggae (Уикеда, Хиподил). Cokolwiek by nie mówić o muzyce i melodiach, często nie można im odmówić pomysłowych i oryginalnych tekstów. Ale wciąż nie tego szukamy.
Dobrze, to może jakieś bardziej etno klimaty? To też niby jest wszędzie na Bałkanach, a jednak można w tym obszarze tworzyć bardzo ciekawą muzykę. Proszę bardzo, mamy w Bułgarii takie rarytasy jak Балканджи, którzy bardzo umiejętnie łączą ludowe tematy muzyczne oraz teksty z muzyką rockową. Smaczniutkie. Jest też etno-ambient inspirowany średniowiecznym ruchem hesychazmu, Исихия, który to zespół nagrywa świetną muzykę na wyciszenie się, albo na tło. Ale wciąż kręcimy się w bałkańskich okolicach, bo i muzykę etniczną i orientalną i skoczną mają wszystkie narody na tym półwyspie.
Jednej rzeczy nie mają. Ciężkich brzmień. Bułgaria jest jedynym krajem z tej części Europy, który ma całkiem nieźle rozwiniętą scenę black i death metalową – przykład Primitive Angel Gospoden (czyli Primitive Anioł Pański). Mnie natomiast ostatnio w ucho wpadła muzyka, którą trudno mi określić. Alternatywna jest na pewno, mocno grają i szybko, ale czasem zwolnią, wokalista się drze jak stare prześcieradło babci i czasem wchodzi na takie rejestry, że początkowo myślałem, że w zespole śpiewa jakaś pani. Bardzo dynamiczne, z wyraźnym rytmem, ale rytmem potłuczonym, dziwnym, nieznanym w naszej części Europy.
Piszę i piszę, a nie powiedziałem kto. Сепуко 6 (Seppuko 6). Wydaje mi się, że najlepiej będzie ich po prostu posłuchać. Polecam zwłaszcza takie piosenki jak Dushkomfort, Oksid lub Sublimation. Mam nadzieję, że się spodoba.
Drugim zespołem, który mi ostatnio chodzi po głowie, jest Skre4 (czyt.: "skrecz"). Trochę z innej bajki niż Seppuko, bo jest to jakieś dziwne połączenie mocnej, metalowej muzyki z hip-hopem. Jeśli miałbym to porównywać, to ich styl można określić jako podobny do Rage Against The Machine, Papa Roach, czy Beastie Chłopców.
Tak, robię bułgarską propagandę, mającą na celu popularyzację tamtejszej muzyki. Może coś z tego wyjdzie.

sobota, 9 maja 2009

Excelsior!

Znalazłem dzisiaj w wiadomościach Wirtualnej Polski takie oto doniesienie prasowe. Przeczytałem i najpierw zacząłem się śmiać jak głupi z bateryjki. Romek znowu robi cyrk. Ale potem wzięło mnie na przemyślenia - ludzie są jednak w stanie zrobić wszystko, żeby zaistnieć w mediach. Bo ja rozumiem, że pan Giertych jest wielkim patriotą, spadkobiercą ideowym Dmowskiego oraz żarliwym obrońcą katolickich wartości, ale żeby za taką pierdołę do sądu pozywać? Dla mnie wytłumaczenia są dwa.
Pierwsze (mniej prawdopodobne) – panu Giertychowi już do cna odbiło na punkcie patriotyzmu i popadł w paranoję.
Drugie (bardziej prawdopodobne) – pan Giertych zatęsknił za błyskiem fleszy i uwagą reporterów, postanowił więc pozwać ogólnopolską stację telewizyjną (znaną na dodatek z poglądów przeciwnych jego przekonaniom) do sądu za to, że nie pokazali jego obecnego domu.
Nic innego, jak polska wersja Ala Gore’a przedstawionego w kilku odcinkach South Parku. W tej oto kreskówce wytłumaczone jest wprost, odkąd przestał pełnić funkcję wiceprezydenta, Gore tak zatęsknił za uwagą mediów, że wymyślił sobie człeko-świnio-niedźwiedzia, przed którym musi uratować ludzkość. Mniej więcej koło 4 minuty tata Stana tłumaczy chłopcom motywy jego działania, którymi według mnie kieruje się też Roman Giertych (jedyna różnica polega na tym, że Gore był wiceprezydentem, a Giertych wicepremierem). Innymi słowy popadł w paranoję. Ciekawe, na jakim etapie jest Roman Giertych i czy skończy tak jak Al Gore.

Ciekawe też, czy również ja zostanę pozwany, za obrażanie wybitnego męża stanu na moim smarkatym blogu. No, przynajmniej ta strona powinna zostać zaatakowana przez członków Młodzieży Wszechpolskiej.

sobota, 2 maja 2009

Rdz 32, 25-32.

Przypomniałem sobie jeden tekst Kaczmarskiego i łazi za mną od paru dni. Tekst w sumie traktujący o tym, że to człowiek jest najpotężniejsza istotą we wszechświecie, a Bóg (jakikolwiek, nie będę tu wchodził w spory teologiczne) jest mu podporządkowany. To człowiek posiada realną władzę.
Zazwyczaj przypomina mi się ta piosenka, kiedy potrzebuję jakiejś większej motywacji do osiągnięcia uprzednio wyznaczonych celów. Póki co gonią mnie terminy, a ja nie mam inspiracji na stworzenie kolejnego rozdziału pracy magisterskiej. Może powinienem tego więcej słuchać?

A kiedy walczył Jakub z aniołem
I kiedy pojął że walczy z Bogiem
Skrzydło świetliste bódł spoconym czołem
Ciało nieziemskie kalał pyłem z drogi
I wołał Daj mi Panie bo nie puszczę
Błogosławieństwo na teraz i na potem

A kaftan jego cuchnął kozim tłuszczem
A szaty Pana mieniły się złotem

On sam zaś Pasterz lecz o rękach gładkich
W zapasach wołał: Łamiesz moje prawa
I żądasz jeszcze abym sam z nich zakpił
Ciebie co bluźnisz grozisz błogosławił! -

A szaty Pana mieniły się złotem
Kaftan Jakuba cuchnął kozim tłuszczem

- W niewoli praw twych i w ludzkiej niewoli
Żyłem wśród zwierząt obce karmiąc plemię
Jeśli na drodze do wolności stoisz
Prawa odrzucę precz a Boga zmienię!

I w tym spotkaniu na bydlęcej drodze
Bóg uległ i Jakuba błogosławił
Wprzód mu odjąwszy władzę w jednej nodze
By wolnych poznać po tym że kulawi

(cyt. za http://www.kaczmarski.art.pl/tworczosc/wiersze_alfabetycznie/kaczmarskiego/w/walka_jakuba_z_aniolem.php)

Sama piosenka jest bardzo dobra przede wszystkim ze względu na tekst. Z oryginalnym wykonaniem trochę gorzej. No bo Gintrowski nie ma jeszcze tego przepitego głosu dwusuwowego silnika, a sama aranżacja jednak wydaje mi się dość uboga jak na taki piękny tekst. O ile jestem bardzo sceptyczny wobec wszelkich prób przerabiania piosenek Kaczmarskiego i do tej pory uważam, że Murów nikt nigdy nie zrobi lepiej od niego, to wersja Walki Jakuba z aniołem zespołu Strachy na lachy bardzo pozytywnie mnie rozczarowała. Bardzo sceptyczny byłem nastawiony wobec całej płyty Autor (zwłaszcza po tym, co z twórczością Kaczmarskiego zrobił HabaCOCK). Natomiast poza Murami właśnie i Czerwonym autobusem, który najzwyczajniej w świecie mi się przejadł, to zamieszczone na płycie aranżacje faktycznie zasługują na uwagę. Wydaje mi się, że poza spektaklem Krzyk wg. Jacka Kaczmarskiego są to jedyne warte przesłuchania przeróbki Kaczmarskiego. Cokolwiek by nie mówić o pozostałej twórczości Grabaża i s-ki.
Pewnie w najbliższym czasie jeszcze będzie coś o Huku, bo jakoś tak przypomniał mi się ten jakże godny uwagi polski zespół. W sumie nawet dopiero teraz się dowiedziałem, że ich liderem był niejaki Dariusz „Maleo” Malejonek, który potem założył Maleo Reggae Rockers. No i po co? Jakby Houk komuś przeszkadzał. A MRR (mówiąc oględnie) do moich ulubionych zespołów nie należy. Ale pewnie chłopaki wzięli sobie do serca fakt, że żeby zespół stał się kultowy, to musi się rozpaść. Dobrze przynajmniej, że nikt się nie zastrzelił, żeby zwiększyć sprzedaż płyt.
Miejmy nadzieję, że po tej małej rozgrzewce pisanie magisterki pójdzie mi już jak po maśle.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Życie zaczyna się po 50 (ml)

Mojemu tatulkowi stuknie w tym roku pięćdziesiątka. Zaczął się w związku z tym zastanawiać, co się wydarzyło ważnego w roku jego urodzin. Po tej chwili zastanowienia powtarza wszystkim, że 1959 to doskonały rocznik, bo w tym samym roku do władzy na Kubie doszedł Fidel Castro, a Miles Davis wydał doskonałą płytę Kind of blue.
Zacząłem się więc zastanawiać, co takiego wydarzyło się w 1985. Nie skłania mnie do tego żadna okrągła rocznica urodzin (ćwiartka dopiero w przyszłym roku), ale po prostu inspiracja tatą i zwykła ludzka ciekawość. Posiłkując się Wikipedią dowiedziałem się, że w 1985 roku:
- pierwszym sekretarzem KC KPZR został Michaił Gorbaczow i rozpoczął w ZSRR „Pierestrojkę”
- odbył się koncert Live Aid
- Microsoft zaprezentował system operacyjny Windows 1.0
- francuski wywiad zatopił statek Rainbow Warrior należący do Greenpeace’u (informację zamieszczam wyłącznie dlatego, że nie lubię tych ekoterrorystów).

Rok 1985 w muzyce również nie był ubogi. Zostały wydane takie albumy jak:
- First and Last and Always Sisters of Mercy
- Brothers in Arms Dire Straits
- Dare to be stupid Yankovica
- Dream of the Blue Turtles Stinga
- Hell Awaits Slayera
- oraz najważniejsza płyta w tym całym zestawieniu Rain Dogs Toma Waitsa.

Z literaturą trochę gorzej. Światło dzienne ujrzały takie książki jak:
- Miłość w czasach zarazy Márqueza,
- Pachnidło Süskinda
- oraz przede wszystkim Nieznośna lekkość bytu Kundery.
Jednak z drugiej strony, do lepszego świata odeszli:
- Arkady Fidler
- Leopold Tyrmand
- oraz nieodżałowany Janusz Zajdel.

Pośród zmarłych w 1985 roku są też:
- Konstantin Czernienko (pierwszy sekretarz KC KPZR)
- Enver Hoża (udzielny władca Albanii)
- Orson Wells (który zdążył jeszcze udzielić głosu Unicronowi w Transformers: The Movie)
Ale okazało się, że pośród moich rówieśników są takie sławy jak:
- Alicja Janosz (zwyciężczyni pierwszej edycji Idiota, śpiewająca takie hity jak Za horyzont patrz i jajecznica)
- Frankie Munitz (odtwórca tytułowej roli w moim ulubionym serialu, czyli Malcom in the Middle)
- Levis Hamilton (kierowca Formuły 1 jakby kto nie wiedział)
- Rafał Blechacz (zwycięzca XV Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Chopina)
- Paweł Korzeniowski (pływak).

I co? Jak zwykle – i dobrze, i źle. Ważne coby żyć w zgodzie z własnym sumieniem, a nie przejmować się jakimiś pierdołami, które miały miejsce w roku twoich urodzin.

piątek, 10 kwietnia 2009

Do you folks like coffee?

Anomalia statystyczna – zjawisko opisane przez Stanisława Lema, ale nie jestem sobie w stanie w tym momencie przypomnieć tytułu książki, w której jest przedstawiony ten problem. Na pewno coś o literaturze fantastycznej, jakiś taki traktat analityczny. Anomalia statystyczna to chwyt, często wykorzystywany w literaturze grozy, a spotykany i w realnym świecie. Otóż chodzi o zachwiania zwykłej statystyki zdarzeń. Przykład: w ciągu jednego dnia dostrzegamy na ulicach naszego miasta około dwudziestu osób z różnymi deformacjami twarzy i zaczynamy się zastanawiać, jak to możliwe, żeby aż tylu ludzi ze zdeformowanymi twarzami mogło przebywać w jednej okolicy. Tworzymy sobie do tego różne, często i nieprawdopodobne wyjaśnienia. A jest to zwykła anomalia statystyczna, wypadek przy pracy rachunku prawdopodobieństwa.
Po co o tym wszystkim mówię? Otóż mam od dwóch dni głupie wrażenie, że jestem świadkiem takiej właśnie statystycznej anomalii. Ale jej przedmiotem nie są ludzie o zdeformowanych twarzach, tylko kawa.
Niedługo po powrocie do domu na Wielkanoc zauważyłem na parapecie w kuchni puszkę po kawie. Puszkę bardzo ładną, ozdobną, stylizowaną jakby na początek XX wieku (tylko plastikowe wieczko trochę nie pasuje, ale za to dobrze trzyma aromat). Na puszce jest zamieszczona krótka historyjka o hrabim Prądnickim, a której fragment mnie wprost urzekł swoją prawdziwością i który wciąż chodzi mi po głowie:

„I słusznie panie hrabio… Kawa, taka prawdziwa […], powinna być mocna jak miłość, czarna jak noc poślubna i gorzka jak pożycie małżeńskie…”

Następnie, w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego” (z 12. kwietnia 2009), natrafiłem na artykuł Wojciecha Nowickiego Łagodna arabika, kwaśna robusta. Piękny, z lekka sentymentalny, ale ukazujący prawdziwe oblicze tego „diabelskiego naparu”, który nad Wisłę przywędrował w XVII wieku, kiedy to pewien szlachcic przywiózł jako łup spod Wiednia worki z jakimiś czarnymi ziarnami. Dużo ciekawostek i dużo stwierdzeń, po których przeczytaniu każdy kawowy miłośnik odłoży na chwilę gazetę i będzie gapił się w ścianę kiwając głową, uśmiechając się przy tym głupkowato.

„W piciu kawy nie ma aż tyle ceremoniału, co w herbacie. Jest za to wiele zachowań na pograniczu nerwowego tiku: wychodzenie z kawiarni, kiedy ktoś zajął ulubiony stolik, kompulsywne zamawianie kawy, kiedy się tylko nadarza okazja, łączenie kawy z papierosem(jak w filmie Jarmuscha), jakby to był jakiś odruch Pawłowa. Kruchość filiżanki, kulturowa skorupka, i ordynarna, koleinowa podnieta; taka jest kawowa dychotomia, w której coraz trudniej rozróżnić jedną część od drugiej.”
(W. Nowicki: Łagodna arabika, kwaśna robusta. "Tygodnik Powszechny" 15/2009, s. 54.)

Dziś od rana chodziłem jak struty, bo postanowiłem w ramach Wielkiego Piątku nie pić rano kawy. Byłem wrakiem człowieka – nic mi się nie chciało, ziewałem co pięć minut, na nic nie miałem siły. Nie mogłem się wprost doczekać popołudniowej kawy, która miała mnie postawić na nogi. Wreszcie nadszedł ten czas. Usiadłem sobie z kawą i gazetą, żeby celebrować ten kwadrans spokoju. Czytam sobie w najlepsze, aż tu nagle!… plask!… pół kubka wylało się na spodnie, sporo na gazetę. Tyle dobrze, że większość poszła na spodnie, a nie na kanapę, ale i tak chodzi wciąż za mną widmo zmarnowanej, przepysznej kawusi.
Ot i cała anomalia statystyczna. Dodać należy, że autor powyższego wpisu jest uzależniony od kawy od (mniej więcej) szóstego roku życia, kiedy zaczął jeść ziarna kawy i zasmakował w tym niecnym procederze.
Żegnam się bardzo pasującą do tego wpisu piosenką Dethkloka - Duncan Hills Coffee Jingle.

piątek, 3 kwietnia 2009

Panteon

Póki co, wszystko wskazuje na to, że Jonathan Littell dołączy do mojego panteonu pisarzy ulubionych. Łaskawe to jedna z ciekawszych książek jakie czytałem. W ogólnym przesłaniu zdaje się być bardzo podobna do książek Houellebecq’a – nigdzie nie widać, żeby ludzie mogli się wzajemnie pokochać, czy nawet porozumieć. Każdy żyje sam, odizolowany od reszty, mimo, iż ciągle przebywa z innymi ludźmi.
W panteonie jak do tej pory mamy pisarzy: Fiodora Dostojewskiego za Braci Karamazow; Arthura C. Clarke’a za Odyseję kosmiczną; Phillipa K. Dicka za Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?; Jacka Dukaja za Czarne oceany; Williama Whartona za W księżycową jasną noc; Michelle’a Houellebecq’a za Możliwości wyspy;
oraz poetów: Zbigniewa Herberta; Marcina Świetlickiego; Andrzeja Bursę; Tadeusza Różewicza.
Panteon wciąż się rozrasta, ale niewielu twórców ma do niego wstęp. Muszą stworzyć dzieła (oczywiście według moich popapranych, subiektywnych kryteriów) doskonałe i trafić do mnie, przekonać mnie. Littell ma duże szanse.

„[…] bo nagle stało się dla mnie przeraźliwie jasne, że męska kontrola i dominacja to mit, że mężczyźni to dzieci, zabawki, służące kobietom do osiągania przyjemności, przyjemności nigdy nie zaspokojonej i o tyle osobliwej, że – chociaż mężczyźni mają złudzenie kontroli i sądzą, że panują nad kobietami – w rzeczywistości to one wysysają z nich wszystko, rujnują ich dominację i łamią kontrolę, żeby na koniec dostać od nich dużo więcej, niż oni sami chcieliby dać. W swej świętej naiwności mężczyźni uważają, że kobiety są bezbronne i że trzeba je w związku z tym wykorzystywać lub chronić, a tak naprawdę to kobiety, pełne tolerancji i uczucia, a czasem także pogardy, kpią sobie z dziecięcej i nieskończonej bezbronności mężczyzn, z ich wrażliwości, z kruchości, prowadzącej tak często do całkowitej utraty kontroli, z tego, jak bardzo są podatni na załamania, i z próżności zamkniętej w silnych męskich ciałach. Dlatego zapewne kobiety zabijają tak rzadko. Tak, ich cierpienie jest większe, ale to one mają zwykle ostatnie słowo.”

Jonathan Littell Łaskawe, s. 176.

wtorek, 31 marca 2009

Jako twój adwokat...

Krótki wpis z dedykacją dla tych co zrozumieją.

W pokoju 318 w akademiku w Sosnowcu siedzi Konrad i Tymczas. Siedzą do siebie plecami, każdy ma przy ścianie biurko i coś stuka na własnym laptopie. Na każdym biurku kubek herbaty. Pokój w nieładzie, łóżka niepościelone. Rozlega się pukanie do drzwi.

KONRAD: Proszę!

Do pokoju wchodzi Marysia.

MARYSIA: Cześć!
KONRAD: Heja!
TYMCZAS: Cześć!
MARYSIA: Mogę wam zadać osobiste pytanie?
TYMCZAS: Osobiste? To ja nie odpowiadam bez mojego adwokata.
KONRAD: Jako twój adwokat radzę ci...

Konrad i Tymczas wybuchają kolejnymi salwami gromkiego śmiechu uderzając przy tym czołami w blaty biurek. Marysia stoi na środku pokoju zakłopotana.

Wbrew wszelkim podejrzeniom, powyższy wpis nie ma na celu kompromitacji Marysi, a zobrazowanie, jak zachowują się w towarzystwie ludzie, którzy przeczytali za dużo tych samych książek i obejrzeli za dużo tych samych filmów.

Łaskawe

Notka już gotowa, loguję się na blog, a tu widzę dzisiejszy komentarz od Mietka pod poprzednim wpisem. Tak, zająłem się magistrem i nie mam zbyt wiele czasu na to. Ale jakaś notka chodziła za mną od dłuższego czasu. Wczoraj w nocy już wiedziałem co to będzie. Bardzo proszę. Smacznego.

"Tuż obok prowadzono następną grupę; napotkałem wzrok pięknej, młodej dziewczyny, prawie nagiej, lecz nadal pełnej elegancji, spokojnej, jej oczy wypełniał bezbrzeżny smutek. Odszedłem na bok. Gdy wróciłem, jeszcze żył, leżała na boku, kula przeszyła ją na wylot i wyszła pod piersią. Dziewczyna rzęziła, zastygła w bezruchu, jej ładne usta drżały, jak gdyby chciała coś powiedzieć, nie odrywała ode mnie wielkich, zdziwionych oczu, pełnych niedowierzania, oczu zranionego ptaka, i to spojrzenie wbiło się we mnie, rozpruło mi brzuch, wysypała się ze mnie strużka trocin, stałem się zwyczajną kukłą i nie czułem nic, a jednocześnie pragnąłem z całego serca pochylić się i zetrzeć ziemię i pot z jej czoła, pogładzić ją po policzku, powiedzieć, że już dobrze, że teraz będzie lepiej, a zamiast tego konwulsyjnie strzeliłem jej prosto w głowę, w sumie na jedno wyszło, w każdym razie dla niej na pewno, bo mnie na myśl o tym bezsensownym ludzkim marnotrawstwie, ogarnęła wielka, przesadna wściekłość; strzelałem nieprzerwanie, aż jej głowa pękła jak owoc, a wtedy moja ramię wyrwało się z ciała i rzuciło na oślep przez wąwóz, strzelając na wszystkie strony; pobiegłem za nim, machając drugim ramieniem, krzyczałem, żeby zaczekało, ale nic z tego, ono robiło mi na złość, samo dobijało rannych, beze mnie, wreszcie zabrakło mi tchu, stanąłem i się rozpłakałem. Teraz, myślałem, teraz to już koniec, ramię nigdy nie wróci, lecz ku mojemu zaskoczeniu, ono znów było częścią mojego ciała, było na miejscu, solidnie przytwierdzone do obojczyka, a Häfner podszedł do mnie i powiedział: 'W porządku Obersturmführer. Zmieniam pana'."

Jonathan Littell Łaskawe, s. 140

środa, 11 marca 2009

Jeszcze raz na ludowo

Przypomniała mi się dzisiaj jedna bułgarska pieśń ludowa, śpiewana głównie w Macedonii, ale znana w całym kraju. Tylko żeby nie było niedomówień - Macedonia to nie państwo, tylko kraina geograficzna. Obecna Była Jugosłowiańska Republika Macedonii (tak się to państwo nazywa na arenie międzynarodowej), w skrócie FYROM, obejmuje jedynie Macedonię Wardarską. Macedonia Egejska leży na północy Grecji, a Macedonia Pirińska we wschodniej Bułgarii. Inna sprawa, że Bułgarzy nie uznają języka macedońskiego, bo to tylko dialekt bułgarskiego (patrząc na to obiektywnie - coś jest na rzeczy). A do tego w całym kraju powszechnie śpiewa się macedońskie pieśni ludowe. Jak na przykład tę (tytuł Назад, назад моме Калино):

Назад, назад, моме Калино,
не оди подир мене,
че у нази имам юбава жена
со две дребни дечиня.

Ке се престорам на църна чума,
жена ке умарам, дечиня ке гледам,
вечно твоя ке бида.

To jest ostatnia zwrotka, więc postaram się streścić poprzednie. Chodzi w sumie o to, że facet nie chce, żeby dziewczyna (Kalina) do niego przyszła. Niespełniona miłość i takie śmoje boje. Najpierw jej mówi, że między nimi jest wysoki las. Ona na to, że zmieni się w ptaka, przefrunie ten las i mimo wszystko dotrze do niego. W drugiej zwrotce motyw się powtarza, ale z morzem. Ona mówi, że zamieni się w rybę i ono morze przepłynie. Cyrki zaczynają się w ostatniej zwrotce. Pokuszę się o jakieś luźne tłumaczenie.

Odejdź, odejdź, Kalino
Nie przychodź do mnie
Bo u siebie mam piękną żonę
Z dwójką malutkich dzieci.

Zamienię się w czarną dżumę
Żonę ci zabiję, dzieci ci wychowam
Wiecznie będę twoja.

Miłość to straszna rzecz. Zwłaszcza nieodwzajemniona. Ale ja nie o tym. Chodziło mi głównie o małe porównanie z polskimi pieśniami ludowymi. Co prawda nie znam się na nich zbyt dobrze, ale nie słyszałem jeszcze nigdy takiej, w której byłby motyw morderstwa z miłości. Tylko, że szła Halinka po wodę, spotkała Janka, poszli na siano i wszystko ładnie pięknie. Chyba bardziej do mnie przemawia bułgarska pieśń ludowa. Zdaje się być bliżej prawdziwego życia.

poniedziałek, 9 marca 2009

War saw - Piła wojenna

3,5,0,1,2,5, Go!
Joy Division - Warsaw

W czwartek i piątek byłem w Warszawie na konferencji. Obserwacje:

- Konferencje to nic strasznego. Jeśli tylko ktoś nie boi się występować publicznie, nie będzie miał z nimi problemu. Przy okazji można się czegoś dowiedzieć i poznać ciekawych ludzi. Ale w sumie to takie kółko wzajemnej adoracji. Poza tym, byłem tam z zupełnie innej bajki. Wszyscy gadali o politologii, etnologii, kulturoznawstwie i historii. A ja o literaturze.

- Warszawa nie jest w cale taka brzydka jak pamiętałem. Ostatni raz na Starym Mieście byłem chyba w 1999 roku. 10 lat temu. Kilka lat temu zdarzyło mi się być w stolicy, ale szwędałem się głównie w okolicach Śródmieścia. Teraz zawitałem na Krakowskie Przedmieście, Plac Zamkowy, pl. Piłsudskiego. Nie wygląda źle - wszystko jest odnowione, graffiti nie rzuca się w oczy (a chyba w ogóle go tam nie ma) i całkiem miła atmosfera unosi się w powietrzu. Warszawa nie jest taka zła.

- PKP idzie do przodu. Nie dość, że z Bukowna do Warszawy jest bezpośredni pociąg, to jeszcze w wagonach są kontakty, żeby można było sobie laptopa podładować. A w drodze powrotnej okazało się, że ulubioną rozrywką pasażerów PKP InterCity jest oglądanie filmów na laptopach. Robi to co druga osoba w przedziale.

piątek, 27 lutego 2009

Raz na ludowo

Przeżyłem dzisiaj coś pięknego. Ale nie o to teraz chodzi. Kidy wracałem do akademika zdałem sobie sprawę, dlaczego podobają mi się bułgarskie pieśni ludowe. Powód jest prosty - mnóstwo w nich wątków picie po stracie ukochanej. Niżej tekst nie ludowy, ale prawie. No i nie ma nic o piciu. Kapela Балканджи. Kapela, z którą związane jest wiele wspomnień (zwłaszcza lato 2006). Dzisiaj te wspomnienia powróciły z siłą... nawet nie mam porównania.

Звездице моя,
в сън намери ме, до тебе пусни ме...

В миг на видение
От теб заслепение
да видя пътя
към туй що желая.
В миг на видение
от теб заслепение
да видя пътя,
пътя към тебе...звездице!
(Балканджи - Звездице)

[Bałkandżi - Gwiazdeczko]
Gwiazdeczko moja,
we śnie odnajdź mnie, puść mnie do siebie...

W chwili przejrzenia
Zaślepiony przez Ciebie
Żebym zobaczył drogę
Do tego, czego chcę.
W chwili przejrzenia
Zaślepiony przez Ciebie
Żebym zobaczył drogę,
Drogę do Ciebie... Gwiazdeczko!

Dobra, po polsku nie brzmi nawet dobrze. Pretensjonalnie, grafomańsko, fatalnie. Ale w tym momencie to najlepsza piosenka, którą mogę opisać swój nastrój. Ale po bułgarsku.

środa, 25 lutego 2009

BG - Baldurs Gate

Było po czesku, to musi być i po bułgarsku. Tym razem jednak dopiszę tłumaczenia. Własne, nie zawsze piękne, ale starające się jak najdokładniej oddać myśl autora (gorzej z formą).

Пари, пари ще наброя
Чуден свят ще си създам

Парите движат любовта
Парите ще спасят света
(Остава - Парите)

[Ostawa - Pieniądze]
Pieniądze, pieniądze uzbieram
Piękny świat sobie stworzę

Pieniądze napędzają miłość
Pieniądze zbawią świat

Пропих се, щото някаква си кучка
ме чупи и сега не знам си кво.
Седя си сам, рева и слушам Моцарт
и вените си режа със стъкло...
[...]
А бях глупак и мислех че успеха
е моята единствена съдба.
Сега със кръв оцапах всички дрехи
и Моцарт ми звучи като пръдня.
(Хиподил - Моцарт)

[Hipodil - Mozart]
Spiłem się jak jakiś kundel
gryzie mnie coś i teraz nie wiem co.
Siedzę sam, płacze i słucham Mozarta
i żyły sobie tnę szkłem...
[...]
Byłem głupi i myślałem, że sukces
jest moim jedynym przeznaczeniem.
Teraz krwią poplamiłem wszystkie ciuchy
a Mozart mi brzmi jak pierdzenie.

Триумф на злата вест -
Хиподил - в студио!
Слепите - оглушават,
Глухите - ослепяват,
Сакатите- умират,
На останалите им
миришат краката!
(Хиподил - Триумф на злата вест)

[Hipodil - Triumf złej nowiny]
Triumf złej nowiny -
Hipodil - w studiu!
Ślepi - głuchną,
Głusi - ślepną,
Kulawi - umierają,
A pozostałym
śmierdzą nogi!

Балканците са хора, които имат почти сходни езици, но никога не се разбират.
(Мартин Карбовски - Тайгърланд)

[Martin Karbowski - Tigerland]
Bałkańczycy to ludzie, który mają prawie identyczne języki, ale nigdy się nie rozumieją.

Всъщност всеки мъж е усещал това водно съвкупление с природата, отбивайки колата край пътя. Зад храстите или върху девствено белия сняг, върху който дори можеш да изрисуваш нещо в стил късен Пикасо.
(Георги Господинов - Естесствен роман)

[Georgi Gospodinow - Powieść naturalna]
W rzeczywistości każdy mężczyzna doświadczył kiedyś tego wodnego pojednania z przyrodą, zatrzymując samochód gdzieś przy drodze. W krzakach albo na nieskazitelnie białym śniegu, na którym nawet można narysować coś w stylu późnego Picassa.

Довчера имаше всичко, широк апартамент в един от хубавите квартали на града, телефон, две котки, сравнително добра работа, 2-3 приятелски семейства, с които се виждаха често. Пропусна жена си. Макар в последните няколко месеца с нея да общуваха само пред гостите, тя беше онази сила, която държеше дома в приличен вид. Спокойствие, в което той трябваше да търси единствено време за писане. Всичко това се беше срутило за няколко дни. Рушенето всъщност тръгваше поне от година по-рано, но и двамата си затваряха очите с някакво мазохистично удоволствие. Стана и извади от сака пакет цигари от неприкосновения си запас. Снощи бяха изпушили всичко. На 30 години никак не му се започваше отначало. Да започнеш отначало. Най-тъпият израз, добър за второстепенни романи и касови филми. Да обърнеш гръб на всичко. Да се изправиш, след като си паднал. Воля за ново начало. Глупости.
Откъде? Какво начало изобщо. Да се върне пет години назад. Не, пет бяха прекалено малко. Десет, петнайсет... Всичко е започнало много по-рано.
Наближаваше обед. Имаше няколко варианта. Да зареже всичко и да избяга в друг град, а ако успее - в друга държава. Да се обеси на казанчето в кенефа. Да събере всичките си пари, да си купи 5 стека цигари и още толкова бутилки ракия, да се затвори в стаята и да чака да пукне. Да слезе долу и да си вземе сандвич с двойно кафе.
След 15 минути реши да започне с последното.
(Георги Господинов - Естесствен роман)

[Georgi Gospodinow - Powieść naturalna]
Do wczoraj jeszcze miał wszystko, przestronne mieszkanie w jednej z lepszych dzielnic miasta, telefon, dwa koty, stosunkowo dobrą pracę, 2-3 zaprzyjaźnione rodziny, z którymi spotykał się z żoną dość często. Opuścił swoją żonę. Mimo, iż w ciągu ostatnich miesięcy rozmawiali ze sobą tylko przy gościach, to właśnie ona była tą siłą sprawczą, która utrzymywała dom w przyzwoitym stanie. Spokój, w którym on musiał już tylko znaleźć sobie czas na pisanie. Rozpad zaczął się po prawdzie przynajmniej rok wcześniej, ale oboje udawali, że go nie zauważają doświadczając jakiejś masochistycznej przyjemności. Wstał i wyciągnął z worka paczkę papierosów ze swoich żelaznych zapasów. Wczoraj wypalili wszystko. Przez 30 lat nijak nie chciało mu się zaczynać od początku. Zacząć od początku. Najgłupszy zwrot na świecie, dobry do kiepskich powieści i filmów klasy B. Odwrócić się plecami do wszystkiego. Wstać, po tym jak się upadło. Idiotyzm. Skąd zacząć? Jaki w ogóle początek? Żaby tak się cofnąć o jakieś pięć lat. Nie, pięć to za mało. Dziesięć, piętnaście… To wszystko zaczęło się dużo wcześniej. Zbliżało się południe. Miał kilka opcji. Rzucić to wszystko i uciec do innego miasta, albo jak się uda – do innego kraju. Powiesić się na rezerwuarze w kiblu. Zebrać wszystkie swoje pieniądze, kupić 5 kartonów papierosów i jeszcze raz tyle butelek rakii, zamknąć się w pokoju i czekać aż sczeźnie. Zejść na dół, kupić kanapkę i podwójną kawę.
Po 15 minutach namysłu postanowił zacząć od tego ostatniego.

Тежко, тежко! Вино дайте!
Пиян дано аз забравя
туй, що, глупци, вий не знайте
позор ли е или слава!
[...]
Ще да пия на пук врагу,
на пук и вам, патриоти,
аз вече нямам мило, драго,
а вий... вий сте идиоти!
(Христо Ботев - В механата)

[Hristo Botew - W karczmie]
Ciężko, ciężko! Wina dajcie!
Obym pijany zapomniał
to, o czym, głupcy, wy nie wiecie
czy jest hańbą czy chwałą!
[...]
Będę pił na pohybel wrogu,
Na pohybel i wam, patrioci,
nie mam już nic miłego, drogiego,
a wy... wy jesteście idioci!

wtorek, 24 lutego 2009

Bůh je, anebo Bůh není?

Widziałem dzisiaj Braci Karamazow Petra Zelenki. Dobry film. Zwłaszcza polecam scenę wywiadu z Dostojewskim po słoweńsku oraz rozmowę Iwana Karamazowa z diabłem. Od paru dni noszę się ze zrobieniem notki z czeskich tekstów, które uważam za ciekawe. Głównie Jarka Nohavicy. Dzisiaj w kinie do tego ostatecznie dojrzałem. Nie mam zamiaru niczego tłumaczyć.

Ale dokud se zpívá ještě se neumřelo.
(Nohavica - Dokud se zpívá)

Jdou po mně jdou jdou jdou
na nočních stolcích mají fotku mou
kdyby mě klofly jó byl by ring
být pod pantoflí je hůř než v Sing-Sing
(Nohavica - Jdou po mně jdou)

Sláva
cukr a káva
a půl litru becherovky
hurá
půjč mi bůra
útrata dnes dělá čtyři stovky

Všechny cukrářky z celé republiky
na něho dělají slaďounké cukrbliky
a on jim za odměnu zpívá zas a znovu
tuhletu Cukrářskou bossanovu
(Nohavica - Cukrářská bossanova)

Nechej vodu vodou
jen ať si klidně teče
chápej že touha je touha
a čas se pomalu vleče
cigareta hasne
káva stydne
krev se pění
hmm hmm
bylo by to krásné
kdyby srdce bylo klidné
ale ono není
(Nohavica - Zatímco se koupeš)

Až budu starým mužem
budu černý oblek mít
a šedou vázanku
až budu starým mužem
budu místo vody pít
lahodné víno ze džbánku
koupím si pergamen
a štětec a tuš
a budu mlčet jako mlčí
ti kdo vědí už
starý muž
starý muž
(Nohavica - Starý muž)

Pane můj na výsostech pane nejvyšší
pane můj copak nevidíš a neslyšíš
pane můj mrtvý bože můj
(Nohavica - Litanie u konce století)

Mému žalu na světě není rovno
vy jste tím vinna Naděždo Ivanovno
vy jste tím vinna až mě zítra najdou
s dírou ve spánku
(Nohavica - Petěrburg)

Sahám si na zápěstí a venku už je zítra
hodiny odbíjejí signály Dobrého jitra
jsem napůl bdělý a napůl ještě v noční pauze
měl bych se smát ale mám úsměv Mikymauze
lásku bych zrušil
(Nohavica - Mikymauz)

Až obuju si rano černe papirove boty
až i moja stara pochopi že nejdu do roboty
kdybych co chtěl dělal všechno malo platne
mohlo to byt horši nebylo to špatne
až to se mnu sekne
kdybych co chtěl dělal všechno malo platne
mohlo to byt horši nebylo to špatne
(Nohavica - Až to se mnu sekne)

Po starých kopcích zas chladný vítr vál
Zrodil novou epopej a píseň katedrál
Na vlnách fantazie hlasy znějí v moll
A slova chorálů tě nesou na vrchol
Povadlé růže a kříže podél cest
A bledý oblak kouře z vypálených měst
Exustio Domine pravil Torkemáda
A jeho kočár smrti zase jede tmou
(XIII Století - Fatherland)

Teď povedem svatou válku
Přichází noc venku je úplněk
Pokolení šesté matky
Šestá dcera která zplodí stín
Spolu povedem svatou válku
Se mnou zemřeš ale budeš žít
Tvůj anděl létá v oblacích
Země černých kozlů
Vítá duši tvou
(XIII Století - Svatá válka)

niedziela, 22 lutego 2009

Wpis spontaniczny

Ona ma wszystkie moje byłe, mojego najlepszego przyjaciela i mojego współlokatora. Jestem przerażony.

piątek, 20 lutego 2009

Obserwacje

Obserwacje poczynione w Hiszpanii (w Katalonii właściwie, bo nie należy zapominać, że każdy hiszpański region ma sporą autonomię – w tym własny parlament).

– Głęboki lokalny patriotyzm. Katalończycy najpierw określają się Katalończykami właśnie, a dopiero potem Hiszpanami. W metrze barcelońskim napisy mają następujący schemat: „kataloński / hiszpański / angielski”. Ni mniej nie więcej tylko „Katalonia über alles”. Gadacze w metrze (znane w polskiej wersji jako „Następna stacja – Pola Mokotowskie”) też mówią wyłącznie po katalońsku.

– Dowiedziono, że przez siestę Hiszpania traci co roku olbrzymie pieniądze, kwoty idące w miliardy euro. W Barcelonie ponoć i tak jest to jedna z krótszych siest w całym kraju. Rozumiem, że ma to sens latem, kiedy po południu robi się nieznośnie gorąco i praca jest w ogóle nie możliwa. Ale w lutym? I tak, chodząc około 15.00 po Barcelonie nie znaleźliśmy ŻADNEGO otwartego hiszpańskiego sklepu. Gdyby nie Pakistańczycy i Filipińczycy to hiszpańska gospodarka już dawno ległaby w gruzach.

– Nie wiem jak oni to zrobili, że na mecze ligowe przychodzą takie tłumy i to jeszcze pośród nich sporą część stanowią matki z dziećmi. I wszyscy jak jeden mąż kibicują miejscowej drużynie. Kibice jednak rzadko wspierają swoją drużynę na wyjeździe. Ale prawie zawsze stadion jest wypełniony w około 70%. Poza tym organizacja jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Na godzinę przed meczem w stronę stadionu zaczynają kursować darmowe autobusy. Hiszpanie grzecznie czekają na swoją kolej, a organizatorzy meczu pilnują, żeby za dużo ludzi do jednego autobusu nie weszło. Za to za chwilę przyjeżdża następny i każdy kibic na pewno zostanie dowieziony na stadion. Pięknie.

– Przynajmniej połowa (jeśli nie więcej) samochodów w Barcelonie jest obita lub porysowana. Czy to tylko lekkie wgniecenia, czy przecięta karoseria, czy stłuczony reflektor. Większość aut ma jakieś uszkodzenia. Niech to świadczy o poziomie hiszpańskich kierowców. Choć w zasadzie nie ma się co dziwić. Powszechnie wiadomo, że im dalej na południe, tym gorsi kierowcy.

– Barcelona jest czyściutka. Co noc w okolicy godziny 2.00 na ulice ruszają tłumy pracowników BCNeta! i myją wszystkie ulic wodą. Dlaczego u nas tak nie można? Oni jakoś postarali się o małe, zwrotne polewaczki, które są w stanie się przecisnąć przez wąskie uliczki dzielnicy Bari Gotic.

– Jeszcze a propos nocy – w Barcelonie oświetlone nocą są tylko najważniejsze zabytki i (siłą rzeczy) port. Nie rzuciły mi się w oczy żadne neony, reklamy, czy świetliste ozdoby tak popularne w Polsce. Przynajmniej oszczędza się u nich trochę prądu.

– W Barcelonie na ulicach nie ma bezpańskich psów.

– Zapomnij o łacinie Internetu. Wszystko, co wmawiają ci w szkole o tym, że wszędzie dogadasz się po angielsku, to bujda na resorach. Nawet z młodymi Hiszpanami ciężko się porozumieć, a co dopiero ze starszym pokoleniem. Chyba wychodzą z założenia, że skoro mogą się spokojnie po swojemu dogadać z Włochami i Francuzami, to więcej im nie trzeba.

– Palmy, o ile wyglądają ładnie, dają schronienie najbardziej drażniącym z ptaków – papugom. Skrzeczą tak, że po chwili przyjemnego spaceru człowiekowi zaczyna głowa pękać.

– Mieszkając w Barcelonie kilka miesięcy, możesz nic nie zobaczyć. System metra jest tak doskonale zorganizowany, że dojeżdża prawie w każdy punkt miasta. Możesz przejechać je całe wzdłuż i wszerz nie wychodząc spod ziemi. Mają dziewięć nitek, a budują dziesiątą. Porównajcie z Warszawą.

– Pierwszy raz widziałem kilkudniowy niedopałek po blancie na ulicy. Najwięcej ich jest na terenie uniwersytetu. Ponoć w słoneczny dzień, nie trzeba wcale palić, żeby poczuć działanie THC. Opary, które unoszą się nad całym campusem doskonale dają sobie radę z twoją głową.

– Straż Miejska się nie czepia pierdół. Niby na ulicy spożywać nie wolno, ale póki nie robisz burd, to oni też nie zwracają uwagi na ciebie. Podobnie jest ze światłami. Hiszpanie nagminnie przechodzą na czerwonym, jeśli nic nie jedzie. A sam byłem świadkiem, kiedy dwóch strażników miejskich czekało na zielone na przejściu, a para Hiszpanów jak gdyby nigdy nic przeszła obok nich na czerwonym. A strażnicy co? Nic. Dalej czekali na zielone.

- Ceny benzyny na stacjach benzynowych są podawane do 3 miejsca po przecinku. Czemu? W końcu wiem. Bo jak się tankuje po naście czy dzieścia litrów, to ta trzecia cyferka po przecinku się przydaje. Wiadomo ile masz zapłacić.

środa, 18 lutego 2009

Pueblo

Wróciłem. Jestem znów na swoim pueblo. W tydzień zdążyłem pojechać na drugi koniec Europy i wrócić do domu. Piękne to jest. Świat zrobił się mały jak pomarańcza, a ktoś jeszcze obiera go ze skórki.
O ironio! Więcej czasu zajęło mi dotarcie na lotnisko, a potem z lotniska do domu, niż pokonanie ponad 2000 kilometrów do Barcelony. Kochane PKP. Martin Lechowicz się kłania.
Swoją drogą miałem bardzo ciekawego współpasażera w drodze na lotnisko. Znaczy dwóch, bo oczywiście wszędzie podróżowałem z bratem, który jest współpasażerem niezmiernie ciekawym. Za to jechał z nami też młody twórca polskiej fantastyki Jakub Ćwiek. Jego opis podróży macie tutaj. Jedna rzecz - podróż i ten wpis dopełniły mojego obrazu o tym człowieku. Więcej pisać nie będę, bo nie jest wart uwagi nawet tak marnego bloga jak mój.
Zacząłem pisać dziennik. Nie skończyłem. Za dużo się działo, a ja miałem za mało wolnego czasu, żeby się nim zająć. Poniżej publikuję to co udało mi się zapisać. Wyciąłem wszystkie rzeczy związane z poprzednim akapitem.

10022009-2312

Zepsułem brulion. Piszę od jego końca, żeby zupełnie nie zerwać przedniej okładki. Pociągiem oczywiście trzęsie, piszę krzywo. Siedzimy z Szymkiem sami w przedziale. Każdy z nas słucha innej muzyki. Ja Anathemy. Szym czyta polisę ubezpieczenia studenckiego.
– Patrz, w Euro fundowali trumnę i opłacali pobyt jednego członka rodziny, który przyjechał po zwłoki, a tu masz tylko sprowadzenie zwłok do kraju.
– Jebane PKP.
– Co?
– Stoimy.
– Stacja.
– Co? Już Mysłowice?
– Nie wiem. Tam jest napisane ”Żydzew”.
Każda podróż musi zacząć się od małego kroku. Tak Rzymianie mawiali. Wyjście z domu. Pożegnanie z domownikami. Ostatnie skinienie ręką. A potem? Pusty dworzec w Jaworznie o jedenastej w nocy i perspektywa spędzenia w pociągu następnych siedmiu godzin. Nawet nie czuję się jakbym jechał na drugi koniec Europy. Chyba faktycznie świat się skurczył. Wydaje mi się, jakby nasza podróż miała skończyć się w Poznaniu. A zaraz za rogatkami Poznania była Barcelona. Bo po prawdzie, to prawie tak jest. Dłużej będziemy jechać pociągiem do Poznania, niż stamtąd do Barcelony. Taki teleport.
– Słuchaj tego! Polisa nie obejmuje obrażeń doznanych na skutek inwazji wojsk obcego państwa, niezależnie od tego, czy wojna została wypowiedziana czy nie. Musisz sobie to przeczytać. Kupa śmiechu.

10022009-2332

Dojeżdżamy do Katowic. Piękna noc. Widać Gwiazdy.
– Compensa nie zwraca kosztów poniesionych na zakup środków antykoncepcyjnych. A wiesz, że złamanie kręgosłupa w odcinku szyjnym to tylko 40% trwałego uszczerbku na zdrowiu?
Wiozę w prezencie dla kumpla na Erazmusie książkę Zafona Cień Wiatru. Cała akcja rozgrywa się w Barcelonie w latach 40tych. A on właśnie w Barcelonie studiuje. Specjalnie właśnie tę wiozę mu w prezencie. Ale dopiero teraz do mnie dotarło, że sam czytałem tę książkę będąc na Erazmusie (tyle że w Bułgarii). Zafon pisze erazmusowe książki.

11022009-0919 – Poznań Ławica

– Prawo do wysrania się w ludzkich warunkach powinno być zapisane w konstytucji.
Poranek w Poznaniu upłynął na poszukiwaniach kibla na dworcu Poznań Główny. W końcu kawa przyspiesza pewne czynności fizjologiczne. Baliśmy się jaka będzie paczka dla Ani. Matka Kuby wcisnęła nam prawie 5 kilo (głównie jedzenia – ktoś gotów pomyśleć, że tam głodują). Ale kamień spadł mi z serca, kiedy zobaczyłem Asię (siostrę bliźniaczkę Ani) tylko z torebką. Trochę kosmetyków, dwie gazety. Luksus. Nie musimy się już obawiać pokrzywionych kręgosłupów.
Latanie samolotem zasadniczo ogranicza się do czekania. Najpierw na odprawę, potem na kontrolę paszportów i bagażu, a potem na wejście na pokład. Potem czekasz na start, potem na lądowanie i potem znowu na odprawę. I tak w koło Macieju.
Trochę opornie idzie mi to czekanie. Jestem zmęczony po nocy w pociągu i pieką mnie oczy. Szym zabija czas robiąc mi zdjęcia. Nieźle się uzupełniamy. Ja robię reportaż, on fotoreportaż. Choć na razie to tylko sprawdza aparat pożyczony od sąsiadów. Czekamy dalej.

11022009-1114 – Gdzieś w niemieckiej przestrzeni powietrznej

Trzeszczy mi w uszach. Chyba jedyna rzecz, która przeszkadza mi w lataniu. Mam prawie non-stop zatkane uszy. Żeby jeszcze widoki były fajne. A tak, Szym leci pierwszy raz i jedyne co widzi pod nami to chmury. Całe morze chmur. Morze… Chyba zaczynam rozumieć określenie „statek powietrzny”.

12022009-1226 – Barcelona, przy ul. Portal Nou

Temat pracy magisterskiej Julki – Skateborderzy w Barcelonie na tle prawa.
Dydmen gra w klocki, które przywiózł mu Szym. Wczoraj zrobiliśmy polską enklawę w Barcelonie. Eloy (czy jak się pisze jego imię – hiszpański współlokator) był znowu wściekły, że nic nie rozumie. Przypałętał się jeszcze Brandon – nowozelandzki couchsurfer. Wieczorem jeszcze był spacerek po Barcy. Ramble, pomnik Kolumba. Dodupcamy na Monjuic.

13022009-1301 – Barcelona

– What was your name again?
– Szymon.
– Are you jewish?

Nie mam kiedy pisać. Ciągle coś robimy. Wczoraj wdrapaliśmy się na twierdzę Monjiuc i w końcu zobaczyliśmy prawdziwe „lufos”. Muzeum bardzo lekko pół-średnie i jeszcze o mało nas nie zamknęli w środku (chyba to lubią). Cmentarz, po którym skakali Ania z Kubą faktycznie wygląda jak osiedle na Niepodległości. Nawet antena jest. Takie przeciwieństwo Osiedla Młodych (w Olkuszu). Osiedle Umarłych. Teraz czekamy, aż nasi gospodarze wrócą z zajęć. Dzisiaj uderzamy na Tibidabo.

Tutaj dziennik się kończy. To właściwie tylko zapis drogi do Barcelony. Resztę napiszę przy odrobinie wolnego czasu.

czwartek, 5 lutego 2009

Intertext

Daruję sobie chyba pisanie własnych tekstów. Po cholerę? Przecież (jak powszechnie wiadomo) wszystko już było. Chyba ograniczę się tylko do co ciekawszych cytatów, bo zaczyna mi się to podobać. Taka forma patchworku, jakiś obrazek posklejany z różnych mniejszych czy większych łatek. A jednak razem dają one zupełnie nową jakość. W końcu ma być Intertekstualność. Chyba Tuli napisała taką książkę - z samych cytatów. Wiem, że Gospodinow w Estestwen Roman chciał napisać książkę z samych początków różnych tekstów.
Gdyby jeszcze coś ciekawego się ze mną działo, to bym się zabrał za pisanie dziennika. Na razie nic się nie dzieje, więc zostają cytaty. Ale 10. lutego zaczynam podróż do Katalonii, więc może wtedy forma dziennika będzie miała większy sens.

„Całkiem niedawno jadłem kolację w Sztokholmie w gronie znajomych akademików. Towarzystwo było międzynarodowe i wielojęzyczne. W pewnym momencie moja przyjaciółka, Brazylijka wykładająca w Szwecji niemiecką filozofię, nachyliła się do filozofa angielskiego wykładającego w Nowym Jorku filozofię francuską i powiedziała: »Jeśli chcesz, żebyśmy zostali przyjaciółmi, musisz czytać Pessoę«. Nie znałem kontekstu ich rozmowy, zrozumiałem jednak od razu, co chciała powiedzieć: przyjaźnie definiują się poprzez te same przeczytane książki, poprzez podobną wrażliwość wpisaną w literaturę.”
(s. 52)

„Chlew także należy do naszego domu, nie tylko salon. Opowieści z salonu są – jak wiemy od Chamforta, Balzaka, Prousta, Jamesa – pouczające. Kto jednak nie był nigdy w chlewie (takim śmierdzącym, brudnym, zaświnionym), opowieści tych naprawdę nie pojmie, albowiem życie ludzkie nie ogranicza się jedynie do gładkich sal salonu.”
(s. 53)

„Życie na miarę literatury oznacza też, że literatura pozwala poszerzać nasze rozumienie świata, innych ludzi, pozwala przejąć się losem słabszych i podziwiać mocniejszych. Pozwala dostrzec inne światy i innych ludzi w tych światach, do których częstokroć bronimy sobie dostępu. Kto nie płakał, gdy umierał Nereczek, nie zapłacze już nigdy. Kto nie płynął z Marlowem w dół Konga, nie zrozumie nigdy przerażenia obcością. Kto nie stawał z Rastignakiem nad dachami Paryża, nie wie, czym jest resentyment. Lista jest nieskończona i każdy uzupełnia ją po swojemu.”
(s. 53)

Powyższe trzy cytaty pochodzą z artykułu Michała Pawła Markowskiego Życie na miarę literatury, opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym”, nr 1-2/2009, strony 52-53.

„Bój o wzg[órze] 295 trwał do godz. 4.30, kiedy to po walce wręcz nieprzyjaciel zdobył wzgórze. Tak o końcowych walkach pisał mjr Arnold Jaworski: »schodząc ze wzgórza, dowódca batalionu polecił adiutantowi kpt. R. Neumanowi i dowódcy kompanii ckm kpt. Moreniowi bronić wzgórza w miarę możności do nadejścia odwodu brygady. […] Obrońcy posługiwali się tylko karabinami i granatami ręcznymi, natomiast nieprzyjaciel, który liczebnie przewyższał obrońców przynajmniej pięciokrotnie, działał wyłącznie przy pomocy pistoletów maszynowych i rkm, co dawało mu olbrzymią przewagę ogniową. Kpt. Moreń […] został zabity serią z pistoletu maszynowego z odległości kilku kroków. W następnej jednak chwili Niemiec ów został zabity ze zwykłego pistoletu przez adiutanta batalionu. […] Szef kompanii karabinów maszynowych II batalionu – starszy sierżant – otoczony przez Niemców, sam jeden bronił się przez kilkanaście godzin, siedząc w szczelinie skalnej, aż został odbity przez żołnierzy IV batalionu.«”
(Zbigniew Wawer: Decydująca bitwa o Narwik. W: Gen. Zygmunt Bogusz-Szyszko i walki o Narwik. Cykl „Rzeczpospolitej” „Batalie i wodzowie wszechczasów”, nr. 54, 24 stycznia 2009, s. 13)

„To Montgomery był winien wyznaczenia miejsca desantu »o jeden most za daleko«, wysłania najpierw brytyjskiej dywizji, a potem polskiej brygady w teren wprost najeżony hitlerowskimi lufami, z rozpoznaniem i logistyką niewartymi funta kłaków. I co robi potem wielki bohater Monty? Oto zwala winę za krwawą jatkę na polskiego generała Stanisława Sosabowskiego. Krzywdę naszego bohaterskiego dowódcy potęgował fakt, że Samodzielna Brygada Spadochronowa nie poleciała – wbrew wcześniejszym uzgodnieniom – do walczącej Warszawy. W powstaniu walczył syn generała, porucznik AK, który w walce stracił wzrok… Najważniejsze, że Monty ocalił swą »sławę żołnierską«.”

(Maciej Rosalak: Zemsta różowego sweterka. W: Bernard Law Montgomery pod Alamajn. Cykl „Rzeczpospolitej” „Batalie i wodzowie wszechczasów”, nr. 55, 31 stycznia 2009, s. 3)

środa, 4 lutego 2009

Imperium

Żałuję, że wcześniej nie sięgnąłem po Kapuścińskiego. Zrobiłem to dopiero teraz i to jeszcze w celach naukowych. Ale faktycznie, jest to kawał dobrej literatury. Nawet, jeśli (ponoć) wszędzie wpycha on natrętnie swoją lewicową ideologię. Osobiście tego nie zauważyłem. Może dlatego, że na razie przeczytałem tylko Imperium. W najbliższym czasie muszę nadrobić braki.

„Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy.
Pierwsza – to plaga nacjonalizmu.
Druga – to plaga rasizmu.
Trzecia – to plaga religijnego fanatyzmu.
Te trzy plagi mają tę samą cechą, wspólny mianownik – jest nim agresywna, wszechwładna, totalna irracjonalność. Do umysłu porażonego jedną z tych plag nie sposób dotrzeć. W takiej głowie pali się święty stos, który tylko czeka na ofiary. Wszelka próba spokojnej rozmowy będzie mijać się z celem. Nie o rozmowę mu chodzi, tylko o deklarację. Żebyś mu przytaknął, przyznał rację, podpisał akces. Inaczej w jego oczach nie masz znaczenia, nie istniejesz, ponieważ liczysz się tylko jako narzędzie, jako instrument, jako oręż. Nie ma ludzi – jest sprawa.
Umysł tknięty taką zarazą to umysł zamknięty, jednokierunkowy, monotematyczny, obracający się wyłącznie wokół jednego wątku – swojego wroga. Myśl o wrogu żywi nas, pozwala nam istnieć. Dlatego wróg jest zawsze obecny, jest zawsze z nami.”
(I. s. 250.)

„Pisarz rosyjski Jurij Boriew porównał historię ZSRR do jadącego pociągu:
»Pociąg jedzie w świetlaną przyszłość. Prowadzi go Lenin. Nagle – stop, dalej nie ma torów. Lenin wezwał do dodatkowej pracy w soboty, położono szyny i pociąg pojechał dalej. Teraz poprowadził go Stalin. Znów skończyła się droga. Stalin kazał rozstrzelać połowę konduktorów i pasażerów, pasażerów resztę zmusił do kładzenia nowych torów. Pociąg ruszył. Stalina zastąpił Chruszczow, a kiedy skończyły się szyny, polecił rozbierać te, po których pociąg już przejechał, i układać je przed parowozem. Chruszczowa zamienił Breżniew. Kiedy znowu skończył się tor, Breżniew decyduje się zasłonić okna i tak kołysać wagonami, żeby pasażerowie myśleli, iż pociąg jedzie dalej.«
(J. Boriew – „Staliniada”).”
(I. s. 307)

Obydwa cytaty pochodzą z Imperium Ryszarda Kapuścińskiego (Czytelnik, Warszawa 1993).
A jeszcze a propos tego ostatniego cytatu, przypomniał mi się pewien kawał z czasów Polski Ludowej.
„Za Bieruta było jak w tramwaju – jeden prowadzi, niektórzy wiszą, a inni siedzą.
Za Gomułki było jak w autobusie – jeden prowadzi, niektórzy siedzą, ale wszyscy się trzęsą.
A za Gierka było jak w samolocie – niby komfort, a jednak rzygać się chce.”

czwartek, 29 stycznia 2009

Wprawka literacka nr 1

Katharsis przyszło nagle. Bez ostrzeżenia. Niespodziewanie. W chwili, kiedy to sobie uświadomiłem, zrozumiałem, co mieli na myśli Grecy. To istotnie było oczyszczenie. Brutalne i pełne bólu, ale zostawiające po sobie tylko spokój i harmonię.
Zaczęło się normalnie. Budzik. Śniadanie. Praca. Telefony. Maile. Pisma. Papiery. Spotkanie. Koniec pracy. Kawa w Filharmonii.
Rano nigdy nie mam czasu na gazetę. Zawsze po pracy idę na kawę do Filharmonii, do centrum Miasta. Tam sobie robię przegląd prasy. To taka przystań przed powrotem do domu, w którym czeka na mnie tylko kot.
Jasiek przyniósł mi kawę. O tej porze zazwyczaj nie rozmawiamy, najwyżej po prasówce. Przeglądałem strony z wiadomościami ekonomicznymi, gdy nagle ta myśl spadła na mnie jak osiemnastotonowy odważnik na kojota.

(Nawiasem mówiąc, Kojot zawsze wydawał mi się najbardziej tragiczną postacią w kreskówkach. Nigdy nic mu nie wychodziło. Zawsze jakoś mi go było żal. Odkąd ojciec kupił mi w podstawówce koszulkę z Kojotem (nie pytajcie, jak, bo nie wiem) zaczęli za mną wołać „Kojot”. Albo „Willie” czy w polskiej wersji „Wiluś”. Tak już mi zostało.)

Zapomniałem Jej nazwiska. Panieńskiego nazwiska mojej byłej żony. Zamarłem z filiżanką w połowie drogi ze spodka do ust i z ręką w połowie przewracania strony. Pusta. Żadnego śladu. Jaka była pierwsza litera? R? T? Ona była –ska czy –icz? A może jeszcze inaczej? Nie wiem gdzie szukać. Nie pamiętam. Żadnych śladów. Żadnych skojarzeń.
I teraz, po uderzeniu odważnika, nastał spokój. Błogi, niczym nie zmącony spokój wolnego człowieka. Człowieka, którego właśnie opuściły demony przeszłości, żale i smutki.
Całkowicie odprężony opadłem na fotel, wciąż z filiżanką w ręce.
Nareszcie. Poczułem, że już więcej mi się nie przyśni ten dzień, kiedy Ona odeszła. Nie przyśni mi się Jej twarz, ani ten dzień, kiedy powiedziała, że jest w ciąży z innym.
Poczułem się wolny. Pamiętałem Jej imię, Jej pseudonimy i przezwiska począwszy od przedszkola, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć jej nazwiska.
Tak, teraz nareszcie mogłem zacząć od nowa, jakkolwiek głupio to brzmi. Bo żeby naprawdę zacząć od początku, musiałbym cofnąć czas o jakieś dziesięć lat. Może nawet piętnaście. Ale teraz przynajmniej wiem, że w chwili uniesienia, nie nazwę Innej Nią. Mogę całkowicie oddać się Innej i budować od początku, na placu, z którego właśnie usunąłem ostatnie gruzy poprzedniego domu.
Dobrze, że mnie Jasiek nie widzi. Wyglądam pewnie jak kretyn. Wyłożony w fotelu, filiżanka zimnej już kawy w prawej ręce, a na twarzy głupkowaty uśmiech. Jeszcze gotów pomyśleć, że coś paliłem.
Po chwili dochodzę do siebie. Dopijam kawę, chowam gazetę do teczki i odnoszę filiżankę Jaśkowi na bar. Krótkie „do jutra” i wychodzę.
Na progu (może to od kontaktu z mroźnym, styczniowym powietrzem) mój mózg zaczyna pracować inaczej.
Surowicz.

czwartek, 22 stycznia 2009

Potęga smaku

Ten tytuł to wiersz Herberta. Potęga smaku. Piękny, chociaż mówi zwłaszcza o komunie. Ale (jak większość tekstów Herberta) można go przenieść na wyższą płaszczyznę abstrakcji. Staje się wtedy uniwersalnym tekstem o samodzielnym myśleniu i podchodzeniu z dystansem do wszystkiego, co chcą nam inni wcisnąć (nie ważne kim by ci inni byli). Bo najważniejsze, to mieć poczucie smaku, gustu.

"Tak więc, estetyka może być pomocna w życiu
Nie należy zaniedbywać nauki o pięknie"

Ale ten cały wstęp o wzniosłych wartościach i innych takich wprowadza nas w sprawę dość błahą. Pory roku w kontekście estetyki.
Większość ludzi kocha wiosnę i lato (ew. złotą polską jesień). Wciąż nie mogę się nadziwić, dlaczego, jak tylko spadnie śnieg, ludzie zaczynają chodzić przygnębieni, przybici. Niektórzy się zachowują tak, jakby ktoś ich oszukał w interesach czy umarł im ktoś z bliskich. Ale czemu? Dobra, rozumiem kierowców i służby drogowe, bo jednym ciężko się jeździ, a drudzy (z wielką niechęcią) muszą wziąć się do pracy. Ale reszta?
Przecież zima to najbardziej estetyczna pora roku. Wszystko przykryte jest białym kobiercem śniegu. Maskuje on niedoskonałości na ziemi. Taki makijaż. Do tego dzieci mają mnóstwo zabawy ze śniegiem. Poza tym, kiedy przychodzi zima, liczba chorych na grypy, anginy i inne świństwa spada radykalnie. Czemu? Bo zarazki zdychają na mrozie i nie ma kto nas zarażać. Do tego, jak idą mrozy, to sami ubieramy się cieplej, więc automatycznie trudniej nam zachorować.
A z drugiej strony, przychodnie lekarskie przeżywają oblężenie wiosną. A, bo przecież tak ciepło, to mogę się już tak grubo nie ubierać. Wystarczy jeden cieplejszy dzień i przeziębienie murowane. Do tego śnieg zaczyna topnieć i:
a) chodniki zamieniają się w bagna, jak żywcem wyjęte z trzeciej bitwy pod Ypres. Po śniegu przejdziesz suchą nogą, a teraz nie licz na to, że będziesz mieć suche spodnie.
b) gołoledź jeszcze gorsza niż przy ciągłych mrozach. Bo za dnia wszystko topnieje, wylewa się na chodniki i ulice, a nocą zamarza. Potłuczone auta oraz kości ogonowe to drobiazgi przy takiej pogodzie. Zazwyczaj kończy się dużo gorzej.
c) znika cała estetyka. Bo jak inaczej to nazwać? Biały kubraczek się topi, a spod niego wyłazi wiosna w postaci psiego gówna, które zima starała się skrzętnie zasłonić. Wiosna kocha psie gówno.
Zatem wiosna skrupulatnie niszczy wszystko, co zima starała się stworzyć przez te kilka miesięcy swojego panowania. A lato... szkoda gadać. Bo o ile wiosna, kiedy raz rozkwitnie, bywa całkiem przyjemna, to lato w ogóle nie wie co to jest piękno.
Zazwyczaj przedstawia się pory roku jako kobiety. Jeśli zima to skrupulatna, piękna dziewczyna, która jest świadoma tego, co dzieje się wokół niej i wie czego chce; jeśli wiosna to dzierlatka, trochę głupiutka, ale mimo wszystko dość ładna; to lato musi być wiejską dziewuchą, o czerwonej twarzy, która uwielbia stylistykę odpustu.
Lato to - spoceni ludzie, śmierdzący w autobusie; śmierdzące nogi; bandy ćwierćmózgich turystów; gówniarzeria na wakacjach i upał, którego nie da się znieść. Najchętniej bym się co roku w czerwcu hibernował i budził się we wrześniu.
A do takich oto estetycznych rozważań nad porami roku skłoniła mnie odwilż, która ostatnio zawitała do naszego pięknego kraju nad Wisłą. Już na chodnikach jest błoto, psie gówno leży wszędzie, a wokół roztacza się ten drażniący zapach topniejącego śniegu. Mam tylko nadzieję, że wiosna nie nadejdzie zbyt szybko, a ja zdążę się jeszcze nacieszyć wspaniałymi zaspami i białym puchem spadającym z nieba.
Samolubna świnia ze mnie? Może. Ale chciałbym jeszcze zaspokoić swoją potrzebę przeżyć estetycznych związanych z tegoroczną zimą.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Cytaty

"Kładę się z powrotem i usiłuje sobie wymyślić stosowne przyzwoite słowo na wyrażenie moich uczuć. Jeszcze się jednak do końca nie obudziłem. Przychodzi mi do głowy tylko 'kurwa'. Ojciec mówi, że myśląc ich kategoriami, poddajemy się wewnętrznie. Może właśnie dlatego mnie mianowali dowódcą drużyny. Może także dlatego mam sraczkę: jestem zbrukany wewnętrznie."
WKJN, s. 20

"Jesteśmy dobrzy w rozwiązywaniu testów, krzyżówek, gramy w brydża, w szachy i inne gry, czytamy bez opamiętania - i już nam się wydaje, że jesteśmy Bóg wie czym. Jak na to spojrzeć obiektywnie to mądre są takie głupki jak Love i Ware. Oni pozostają przy życiu. To się nazywa inteligencja!"
WKJN, s. 30.

"Po rozgrywce karty wracają do mnie. [...] Lewa górna kieszeń bluzy polowej pęka mi w szwach od tych kart, wyglądam jak jakaś jednostronna Mae West. Może kiedyś utkwi mi w tym miejscu kawałek szrapnela i rozdania brydżowe uratują mi życie, tak jak to zwykle czyli Biblia dla pobożnych protestantów. Wolałbym być zbawiony przez dobrą kartę niż przez palec Boży."
WKJN, s. 67-68.

"Przekazuję butelkę Mundy'emu. Mundy rozdaje salami. Każdemu po plasterku, jak przy komunii - hostia z płatków salami. Krew przemieniona w sznapsa."
WKJN, s. 177.

"Matka założył mu turnikiet, używając w tym celu pasa z inskrypcją 'Gott mit uns'. Nawet jeżeli Gott rzeczywiście jest z nimi, to dzisiaj zrobił sobie wolne."
WKJN, s. 203.

"Byłoby dla mnie - dla nas wszystkich - o wiele lepiej, gdybyśmy mogli dać sobie nawzajem pociechę i oparcie, którego tak potrzebujemy, ale młodzi mężczyźni nie potrafią dzielić wielkich emocji. Chyba między innymi dlatego na świecie stale wybuchają wojny."
WKJN, s. 213.

"Fakt, że człowiek musi się od czasu do czasu wysikać, bardzo skutecznie przywraca mu poczucie realizmu."
WKJN, s. 217.

"Pamiętaj chłopcze, że człowiek rozumny zawsze woli stać na uboczu, gdyż świat znacznie lepiej widać, kiedy samemu jest się skrytym w mroku."
PiK, s. 180.

"Człowiek przypomina wiejski dom. [...] Musisz w nim przemieszkać najmniej rok, zanim poznasz, czy dokonałeś dobrego zakupu. Jaki jest latem, a jaki zimą, czy nie przecieka w czasie burzy, czy nie zajmie się natychmiast ogniem, gdy zaprószysz iskrę... I tak dalej, i tak dalej."
PiK, s. 189.

Da się stworzyć post z samych cytatów.
Powyższe pochodzą z W księżycową jasną noc (WKJN) Williama Whartona (tłum.: Jolanta Kozak, Rebis, Poznań 2008) oraz z Płomień i krzyż T1 (PiK) Jacka Piekary (Fabryka Słów, Lublin 2008).

sobota, 10 stycznia 2009

IRONia

Skończyłem W księżycowa jasną noc. Po raz czwarty o ile mnie pamięć nie myli. Dopiero teraz zauważyłem zdanie, które mógłbym włączyć w zbiór życiowych sentencji. Bo pasuje nie tylko do zimy 1944/45, ale też na wszystkie czasy ludzkości.

"Błagam Cię, Boże, daj mi przez to wszystko przebrnąć tak, żebym się za bardzo nie zeszmacił."

Nie ma się co łudzić - czysty i niewinny nikt z nas nie będzie. Wszyscy się ubrudzimy, ulegniemy skażeniu. Ale jakoś też wolałbym być wśród tych, co się za bardzo nie zeszmacili. Zwłaszcza, że ostatnio staje się to dość trudne, a ja lubię wyzwania (tak, tak samo jak Grimlock).

Dopiero w ciągu ostatnich dni zacząłem zauważać wszechogarniającą ironię. Ona atakuje mnie ze wszystkich stron. Nie żebym narzekał - bardzo lubię ironię. Ale jakoś do tej pory nie była ona aż tak wyraźna. Teraz dopiero ją dostrzegam. Może po prostu do niej dorosłem?
Niedawno otworzyli w Sosnowcu Smile Shop (dopalacze i "legalne" narkotyki jakby ktoś nie wiedział). Sklep mieści się w samym centrum miasta, przy tzw. Patelni. Czy tylko przypadkiem, w tej samej bramie, znajduje się centrum medycyny alternatywnej "Klinika duszy i ciała"?
Kupiłem sobie pod choinkę prezent - książkę W księżycową jasną noc. Akcja toczy się w Ardenach zimą 1944/45 w okolicy Bożego Narodzenia. Kupić sobie na Gwiazdkę książkę o Gwiazdce sprzed 64 lat?
Pracuję w barze, ale chodzenie po knajpach jest raczej na końcu mojej listy wypełniania czasu wolnego. Pracuję z ludźmi, chociaż uważam ich (w tym i siebie oczywiście) za najgłupszy gatunek na tej planecie. A mimo wszystko ta praca mi się podoba. Jak to możliwe?
Zadurzam się w dziewczynie, którą dwa razy puściłem kantem i która mieszka 300 kilometrów stąd. Głupie nie?
Ogólnie rzecz biorąc, zupełnie inaczej patrzę na ironię odkąd przeczytałem White'a. Facet trafił z objaśnieniem ironii w samo sedno. Metaforycznie, ale chyba właśnie dlatego tak często posługujemy się metaforami. Są trafniejsze niż zwykłe sformułowania.

"Ironia to deszcz na pikniku meteorologów."

Przy wolnej chwili muszę wrócić do czytania mistrza ironii - Eco. Nie doczytałem do końca drugiego tomu "Zapisków na pudełku od zapałek". Należy te braki nadrobić jak najszybciej.