czwartek, 29 stycznia 2009

Wprawka literacka nr 1

Katharsis przyszło nagle. Bez ostrzeżenia. Niespodziewanie. W chwili, kiedy to sobie uświadomiłem, zrozumiałem, co mieli na myśli Grecy. To istotnie było oczyszczenie. Brutalne i pełne bólu, ale zostawiające po sobie tylko spokój i harmonię.
Zaczęło się normalnie. Budzik. Śniadanie. Praca. Telefony. Maile. Pisma. Papiery. Spotkanie. Koniec pracy. Kawa w Filharmonii.
Rano nigdy nie mam czasu na gazetę. Zawsze po pracy idę na kawę do Filharmonii, do centrum Miasta. Tam sobie robię przegląd prasy. To taka przystań przed powrotem do domu, w którym czeka na mnie tylko kot.
Jasiek przyniósł mi kawę. O tej porze zazwyczaj nie rozmawiamy, najwyżej po prasówce. Przeglądałem strony z wiadomościami ekonomicznymi, gdy nagle ta myśl spadła na mnie jak osiemnastotonowy odważnik na kojota.

(Nawiasem mówiąc, Kojot zawsze wydawał mi się najbardziej tragiczną postacią w kreskówkach. Nigdy nic mu nie wychodziło. Zawsze jakoś mi go było żal. Odkąd ojciec kupił mi w podstawówce koszulkę z Kojotem (nie pytajcie, jak, bo nie wiem) zaczęli za mną wołać „Kojot”. Albo „Willie” czy w polskiej wersji „Wiluś”. Tak już mi zostało.)

Zapomniałem Jej nazwiska. Panieńskiego nazwiska mojej byłej żony. Zamarłem z filiżanką w połowie drogi ze spodka do ust i z ręką w połowie przewracania strony. Pusta. Żadnego śladu. Jaka była pierwsza litera? R? T? Ona była –ska czy –icz? A może jeszcze inaczej? Nie wiem gdzie szukać. Nie pamiętam. Żadnych śladów. Żadnych skojarzeń.
I teraz, po uderzeniu odważnika, nastał spokój. Błogi, niczym nie zmącony spokój wolnego człowieka. Człowieka, którego właśnie opuściły demony przeszłości, żale i smutki.
Całkowicie odprężony opadłem na fotel, wciąż z filiżanką w ręce.
Nareszcie. Poczułem, że już więcej mi się nie przyśni ten dzień, kiedy Ona odeszła. Nie przyśni mi się Jej twarz, ani ten dzień, kiedy powiedziała, że jest w ciąży z innym.
Poczułem się wolny. Pamiętałem Jej imię, Jej pseudonimy i przezwiska począwszy od przedszkola, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć jej nazwiska.
Tak, teraz nareszcie mogłem zacząć od nowa, jakkolwiek głupio to brzmi. Bo żeby naprawdę zacząć od początku, musiałbym cofnąć czas o jakieś dziesięć lat. Może nawet piętnaście. Ale teraz przynajmniej wiem, że w chwili uniesienia, nie nazwę Innej Nią. Mogę całkowicie oddać się Innej i budować od początku, na placu, z którego właśnie usunąłem ostatnie gruzy poprzedniego domu.
Dobrze, że mnie Jasiek nie widzi. Wyglądam pewnie jak kretyn. Wyłożony w fotelu, filiżanka zimnej już kawy w prawej ręce, a na twarzy głupkowaty uśmiech. Jeszcze gotów pomyśleć, że coś paliłem.
Po chwili dochodzę do siebie. Dopijam kawę, chowam gazetę do teczki i odnoszę filiżankę Jaśkowi na bar. Krótkie „do jutra” i wychodzę.
Na progu (może to od kontaktu z mroźnym, styczniowym powietrzem) mój mózg zaczyna pracować inaczej.
Surowicz.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Czyli jednym słowem na koniec takie Dou! a może nie?

Anonimowy pisze...

Szkoda i jednocześnie dobrze, że to zaledwie taki krótki fragment ponieważ o ile jest to proza w miarę profesjonalna w aspekcie formalnym o tyle przyprawić ona może osoby mało odporne o paraliż zwieracza gdyż tchnie czystą, młodzieńczą, nierozcieńczoną autoparodią. Patosem wibrującym pośród słów można robić wiele rzeczy ale zachwyt czy chociaż poważne odczytanie się tu raczej nie znajdują. Poza wszystkim, dlaczego inteligentny, błyskotliwy 24-latek przejmująco pragnie brzmieć jak zapijaczony, 50-letni impotent? Czy jest to teraz modne?

To pisałam ja, Agnieszka Kwiecień