wtorek, 30 września 2008

Malowane kartoniki

Bo Bóg tak ukochał liczbę 4...

Tak ukochał, że teraz brydżyści męczą się wielce czekając na tego czwartego. Sam nie raz doświadczyłem tej męki, kiedy siedzi trzech, karty rozdane, wszyscy już się niecierpliwią i chcą zobaczyć jak rozwinie się to rozdanie, a czwarty się spóźnia. Męka nie znana ludziom, którzy nigdy nie grali w brydża lub grali, ale gra nie wciągnęła ich na tyle, żeby zagrali jeszcze raz.
Znam ludzi, którzy w ogóle nie lubią grać w karty. Znam ludzi którzy twierdzą, że brydż to głupia gra, bo zawsze musi być czterech, a i tak gra tylko trzech. Ja nie jestem żadnym z tych ludzi.
Karty to magia. Karty to małe królestwa lub dwory szlacheckie, gdzie jest odpowiednia hierarchia. Po trzynaście osób na każdym dworze. Król, królowa, książę, czempion i dziewięć sług. Każda z kart znaczy co innego. Każda wskazuje coś, sugeruje coś. W końcu nie na darmo kart używa się do wróżenia. O kartach pisze się książki i piosenki. Całe fortuny rodziły się u upadały przez karty. Zaiste piękny to wynalazek.
A brydż to już czysty majstersztyk. Dużo lepszy niż szachy. W brydżu każda sytuacja, każde rozdanie jest inne. Za każdym razem trzeba podchodzić do kart inaczej. A szachy? Co prawda każda partia przebiega inaczej, ale początek zawsze jest taki sam. Nudne na dłuższą metę.
W brydżu trzeba myśleć nad milionem rzeczy. Liczyć karty, ściągać auty, zakładać impasy, myśleć o zrzutkach. No i licytacja, wręcz gra w grze! Coś, czego szachy nigdy mieć nie będą.
Brydżyści to też dość hermetyczna społeczność. Jak zaczną rozmawiać o brydżu, a ty nigdy nie grałeś, to za ChRL ich nie zrozumiesz. "I on wtedy mi wykłada 3 piki na stół! A ja dałem re!".
Albo "Trefl, pas, pas... budzę się spocony". Albo "Rex misiaczku, dlaczego pokazujesz mi czwórkę kurwa kutasie?" Albo "Qlek, jak chcesz grać 3NT bez figur?"
A Elitarny Klub Brydżowy "Cztery Geje" rozwija się i ma się dobrze.

"-Lubi pani grać w brydża?
- Lubię.
- To czemu się pani nie nauczy?"

sobota, 27 września 2008

Niedorzeczne

That's so ridiculous! Hey Fred, why don't you come here and...

Owszem, była to dość niedorzeczna sytuacja. Jednocześnie rozmawiałem z dwiema byłymi dziewczynami. O wielka sieci! Dzięki Ci za te nowe możliwości! W rzeczywistym świecie taka sytuacja nigdy by nie miała miejsca (a przynajmniej miałaby spore problemy z zaistnieniem). A tak - komunikator i dwa okna rozmów. Nawet chyba lepiej, że tylko czytałem ich wypowiedzi, bo pewnie bym znowu padł ofiarą nerwowego rozstroju. Tak, brakuje mi ich obu. Ale dróg powrotnych nie widzę. To już ponad moje siły.
Z jedną sobie jak gdyby nigdy nic rozmawiam o studiach, z drugą o science-fiction i zastanawiam się, jak to się stało, że obie wolały iść swoją drogą zostawiając mnie gdzieś na rozstajach (jak rudą paskudę). Ja byłem powodem?
Śmiem twierdzić, że nie. Co prawda M. zrobiłem dużo świństw, ale na początku. Tyle ze mną wytrzymała, a potem nagle koniec. Prf. Przestała się odzywać trzy tygodnie przed końcem. Dobrze, że akurat miałem egzaminy i miałem co robić. Gdybym tylko siedział i myślał o niej, to pewnie bym zwariował. W piątek byłem już zdecydowany - po egzaminie z czeskiego dzwonię do niej i mówię, żeby zatrzymała sobie moją bluzę, którą jej pożyczyłem tydzień wcześniej. A ona jak spod ziemi pojawia się pod moimi drzwiami z moją bluzą w rękach. Mówi, że nie chce, żeby się to skończyło. Śliczna romantyczna scena nie? Jasne, szkoda tylko, że wszystko co romantyczne, istnieje krócej niż niestabilne jądro uranu 235. Mamy dużo energii i wspaniały wybuch, ale po nim zostaje tylko spalona ziemia. Napromieniowana i trująca na dodatek. Tu było podobnie. Po dwóch tygodniach cisza w eterze. Koniec.
Ciągle twierdzę, że to wszystko efekt niezdecydowania. Tak czy nie? Nie ma próbowania. Jest "zrób" albo "nie zrób". O ile zawsze uważałem, że wiele jest odcieni szarości (od czerni do białości), to w takich sprawach tego nie jestem w stanie pojąć. Chyba jednak jeszcze zbyt szczylowaty jestem.
Z B. sytuacja była dużo prostsza. Krócej, bez wielkich uniesień i scen wyjętych żywcem z romansu. Ona po prostu nie wiedziała. Tylko tyle i aż tyle. Znów jestem chyba zbyt szczylowaty.
Obie te historie i obie dziewczyny łączy jedno zdanie - "Nie chcę tracić z Tobą kontaktu" (aczkolwiek nie jestem pewien, czy w obu przypadkach "tobą" było napisane wielką literą). Zdanie tak oklepane i tak nieprawdziwe, że aż boli. Boli właśnie kontakt. Nie mogę, nie daję rady. Czuję rozdzierający ból, kiedy one starają się ze mną rozmawiać. Ja też się staram, ale długo nie wytrzymuję. Rozklejam się. Sentymentalna ciota.
Rozstanie z M. - Niel Young - "Dead Man end titles"
Rozstanie z B. - P.I.F. - Svqto / Свято (Swjato)

Rację miał ten, kto wymyślił, żeby miłość oznaczyć przebitym strzałą sercem. Niby ranka jest malutka, ale glęboka i boli jak wszyscy diabli. I jedynym sposobem na wyciągnięcie strzały z serca jest przepchnąć ją na drugą stronę, bo wyciągnięcie jej zrobi tylko jeszcze większe spustoszenie. Do przodu. Nigdy do tyłu. Zaboli, ale masz szansę wyjść z tego żywcem.
Mam już jeden nóż w plecach i nie ma tam miejsca na następny. Ja miałem jedną strzałę, która zaraz została zastąpiona przez następną. Super. Zobaczymy, jak to przetrzyma mój organizm.
Żałuję tylko, że sam dwa razy posłałem strzałę w samą dziesiątkę - prosto między komory. Dwa razy. Jak Robin z Locksley przepołowiłem pierwszą strzałę drugą. To chyba jedyna rzecz, której tak bardzo w życiu żałuję. Na razie...

czwartek, 25 września 2008

Obshtestven eXpriment

Całkiem nieźle mi tam płacą
Za to co i tak wszak lubię

Zrobiłem to, ale niecała godzina wystarczyła, żebym przekonał się, że miałem rację od początku. Na szczęście już wszystko wróciło do normy. Nasza Szkapa doskonale daje sobie radę beze mnie, a ja bez niej.
Założyłem fikcyjne konto na naszej-klasie.pl. Dlaczego nie mam normalnego? Nie potrzebuję. Nasza-klasa.pl stała się obecnie lepszym źródłem danych wywiadowczych o Polakach niż archiwa KGB czy CIA. Pokaż mi swoje konto na Naszej Klasie a powiem ci kim jesteś.
Do większości ludzi z podstawówki i LO nie czuję żadnego sentymentu. Chcieć to móc (a cieć to buc), więc przy odrobinie chęci miałbym z nimi doskonały kontakt. Mam dosłownie z 6-7 osobami z obu klas. Więcej mi nie trzeba.
Czemu? Bo lata szkolne to kraina mityczna, nierealna i (najczęściej) idylliczna. Kraina właściwie istniejąca wyłącznie w naszej pamięci i wyobrażeniach o dawnych czasach. Zazwyczaj zbytnio ubarwiamy. Lubimy wspominać tylko miłe chwile, a zapominać o grupkach, podgrupkach, konfliktach, podkładaniu świń.
Ale w większości przypadków nawet nie chodzi o to, żeby wrócić do tych lat. Jakoś jednak podświadomie wiemy, że są one bezpowrotnie stracone. 3/4 ludzi na Naszej Szkapie chce tylko pokazać, że im się w życiu udało. Że mają wspaniałą żonę/męża, dziewczynę/chłopaka, synka/córkę. Pracują w znanej firmie na wysokim stanowisku, wyjeżdżają na egzotyczne wakacje, mają szlamczyk, laski, bryczki, zero doła.
Zawsze lubiliśmy piękne fasady, frontony. Przód musi być kunsztowny, kapać złotem, być ozdobiony pięknymi ornamentami. Natomiast środek i podwórko może być zapuszczone jak (odpowiednio) stajnia Augiasza i Puszcza Kampinoska, bo tego nikt nie widzi.
Wnioski z małego eXperymentu społcznego:
1. Większość ludzi nie zmienia się tak szybko, jak by się mogło wydawać. Zazwyczaj interesujący ludzie pozostali interesujący, a tło pozostało tłem. I pomimo swoich starań, tłem pozostaje nadal. Tym bardziej uśmieszek na twarzy wywołują zdjęcia robione a'la profesjonalne zdjęcia modelek w studio wrzucane przez wszystkie Krysie, Anie, Ole itd.
2. Wiele wartościowych osób w ogóle nie ma konta na Naszej Szkapie. Wygląda na to, że wiedzą czym to śmierdzi i do czego sprowadza się ten serwis. Małe światełka na końcu tunelu.
3. Dostęp do Naszej Szkapy na pewno mają agenci GRU, KGB, CIA, Mosadu i MI-6. Taka baza danych jest zaiste imponująca. Nie dziwota, że cały ten system z powodzeniem sprzedaje się za granicę.

Wszystko napisane powyżej powstało po niecałej godzinie obserwacji. Można więc to bez większego problemu podważyć. Poza tym pisałem to z całkowitym mętlikiem w głowie. Tym bardziej, wszystko co napisałem powyżej mija się z prawdą.

Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

wtorek, 23 września 2008

Kultura klubowa

Oh, show me the way to the next whiskey bar!

Powoli zaczynam wchodzić w kulturę klubową. Dopiero teraz do niej docieram, poznaję ją. To efekt mojego małomiasteczkowego pochodzenia. Ludzie w dużych miastach wchodzą w kulturę klubową w wieku 15-17 lat. Ja wchodzę w nią w wieku lat 23. I im głębiej w nią wchodzę, tym bardziej cieszy mnie jednak moje małomiasteczkowe pochodzenie.
Po pierwsze, trzeba mieć pieniądze, a nawet jeśli się ich nie ma, to trzeba udawać, że się ma. Ja nigdy nie miałem potrzeby chwalić się pieniędzmi. Bo i po co? Bo czym? Ale kultura klubowa wymaga, żeby nawet kiedy się nie ma pieniędzy, robić wszystko, żeby nikt tego nie zauważył. W dobrym tonie jest chwalenie się, że zamiast wody do fajki wodnej wlewa się beherovkę, pić najdroższe alkohole i palić najdroższe papierosy. Najciekawsze jest to, że zwykle chwali się pieniędzmi rodziców, bo samemu jeszcze nie pracuje.
Ale najczęściej, tacy bywalcy klubowej kultury, to jeszcze niepełnoletni uczniowie liceum. Robią piękne miny, kiedy chcę zobaczyć dowód osobisty.
"- Dwa piwa.
- Dwa dowody." (Dyd 2008)
Ciekawe, czy ich rodzice wiedzą, co ich pociechy robią wieczorami? Czy wiedzą, że piją, jeśli ktoś przypadkiem nie sprawdzi im dowodu? Że palą, jeśli w kiosku znów ktoś nie zauważy, że nie mają osiemnastu lat? Przecież to nie żadni bezprizorni. A bezprizorni też są, tyle, że na szczęście nie na taką skalę jak w Moskwie. Wokół knajpy kręci się grupka dzieci, które próbują się dostać do środka, pociągnąć z fajki wodnej, zrobić jakiś psikus. Ich rodzice pewnie piją i nie mają czasu zajmować się dziećmi. Albo jedno z rodziców pije, a drugie stara się zarobić na całą rodzinę. Tak czy inaczej, ci sosnowieccy bezprizorni niedługo zasilą szeregi koneserów tanich alkoholi w sąsiednich lokalach. Ale jednak mimo wszystko mam nadzieję, że to ostatnie zdanie jest nieprawdziwe.
Przyznam, że dwie rzeczy bardzo mnie spajają z tą pracą.
1. Winyle. Od chyba dwóch czy trzech lat (może więcej, nie pamiętam) nie mamy w domu gramofonu. A płyt mamy zatrzęsienie. Wśród nich takie perełki jak "Sierżant Pieprz" czy "The Wall". Nie wspominając już, że nawet moją ulubioną płytę Opeth mam na winylu. Ale nie mam gdzie jej puszczać. Tutaj jest gramofon. Działa bez zarzutu. Więc często puszczam ludziom Milesa, czy edukuję ich w stronę muzyki Paco lub Duke'a Elingtona.
Lubię winyle. Nie wiem, czy po prostu mam do nich wyniesiony z domu sentyment, czy to efekt czegoś innego. Przecież winyle trzeszczą, kurzą się, rysują się, trzeba co chwilę stronę zmieniać, krótko grają. Ale mają duszę. Mają coś, niewidzialną otoczkę, której brakuje płytom kompaktowym, a tym bardziej plikom muzycznym. Albo może to ja za bardzo czuję się, jakbym urodził się ileśtam lat za późno?
2. Stali klienci. Znasz ich, rozumiesz bez słów, zawsze wiesz, co chcą zamówić. Zawiązuje się między wami specyficzna więź. Koleżeńska, przyjacielska. Do nas zaglądają regularnie tabuny studentów. To jedna, około dwudziestoosobowa grupa. Z nimi co prawda żadna więź się nie zawiązuje. Może poza jednostkami, które czasem z braku miejsca siedzą przy barze i wdajesz się z nimi w rozmowę. Poznajesz ich, dyskutujesz, itd. Ogólnie rzecz ujmując, młodzi, inteligentni, weseli i ciekawi świata ludzie.
Za to najciekawszą parą stałych klientów jest Amerykanin i Polak. Kiedy któryś z nich podejdzie do baru, wiem, że mam podać dwa piwa butelkowe i dwa kieliszki wiśniówki (choć ostatnio przerzucają się na tequilę). Amerykanin prawie nie mówi po polsku. Tylko "dziekuje", "dopranotz" i inne zwroty grzecznościowe. No, i nazwy alkoholi oczywiście. Polak zaś mówi po angielsku trochę lepiej niż Amerykanin po polsku, ale i tak bardzo słabo. Nie wiem o czym rozmawiają, bo zawsze siadają daleko od drzwi. Czasem Polak przychodzi prosić o kartkę i długopis, bo nie mogą się porozumieć. Z tych kartek mogę się domyślać jedynie, że robią jakieś interesy. Chyba w nieruchomościach. Za to za każdym razem, kiedy przychodzą, opróżniają prawie całą flaszkę wiśniówki, wypijają po cztery-pięć piw na głowę i wychodzą zupełnie pijani.
Stały klient, ma tę przewagę nad zwykłym, że barman jest mu w stanie więcej wybaczyć. Chodzi głównie o przesiadywanie po godzinach zamknięcia. Jeśli zamyka się np. o 24.00, to zwykły klient o 00.05 (maksymalnie o 00.15) zostaje wyrzucony z knajpy. Stały klient może sobie jeszcze posiedzieć. Oczywiście do pewnych granic, ale na pewno może sobie pozwolić na więcej.
Ciekawe, jak to będzie, kiedy sam będę stał za barem? Wyrobię się? Dam radę (zwłaszcza w piątki)? Czas pokaże.

- What is your nationality?
- I'm a drunkard.
- That makes you the citizen of the world.

sobota, 20 września 2008

Dziękujmy Julce

Dziękujemy Julce Kristevej za ukucie terminu "intertekstualność". Nie, żeby wymyśliła coś, czego nie było wcześniej. Przypominało to trochę odkrycie elektronu. Niby istniało to coś od dawien dawna, ale dopiero teraz, kiedy zostało to odkryte i nazwane, daje nowe, wręcz nieograniczone możliwości. No, nieograniczone w przypadku elektronu to chyba za dużo powiedziane. Za to w przypadku intertekstualności wręcz przeciwnie.
Skoro w każdym tekście kultury (przez tekst kultury należy rozumieć literaturę, film, szeroko pojęte sztuki plastyczne, muzykę, komiks, itd., itp., zpt...) istnieją odniesienia do innych tekstów kultury, to możliwości kombinacji są wręcz nieskończone. Począwszy od starożytności, powoływania się na inne dzieła, przytaczanie Biblii, stylizacje, parodie, pastisze, polemiki. Kultura napędza się sama. Właściwie nie trzeba już tworzyć nic nowego (co zresztą piewcy "literatury wyczerpania" z Johnem Barthem na czele i takk uważają za niemożliwe). Wystarczy bawić się, grać tym, co już zostało napisane, stworzone. Wystarczy odpowiednio ułożyć odniesiena do innych tekstów, pobawić się z odbiorcą w skojarzenia i gotowe. Trafiamy w system oczekiwań odbiorcy (Eco) i tworzymy coś, co powszechnie się podoba. Wystarczy dać odbiorcy zagadkę. "A do czego to jest nawiązanie?" Oczywiście, zagadka nie może być zbyt trudna, bo odbiorca się zrazi. A najlepiej dać kilka zagadek. Mniej wyrobiony odbiorca zadowoli się prostszymi, a bardziej doświadczony pomęczy się z trudniejszymi i obaj będą usatysfakcjonowani.
I po co ja to wszystko piszę? Bo zachciało mi się mieć bloga. Do tego czuję się jednak dzieckiem postmodernizmu i intertekstualności. Ze zgrozą zauważyłem niedawno, że moi znajomi i ja, rozmawiając ze sobą, coraz rzadziej używamy własnych, nowych i na prędce wymyślonych sformułowań. Najczęściej zadowalamy się tym, co już gdzieś usłyszeliśmy, przeczytaliśmy, zobaczyliśmy. Nic nowego pod słońcem. Trochę mnie to przeraża, ale z drugiej strony nie powinienem się dziwić. W końcu oni, tak jak ja, są dziećmi intertekstulaności i umierającego postmodernizmu. I w oparach tych właśnie idei czujemy się najlepiej.
Natomiast najpiękniejsze w intertekstualności jest to, że powiązania z innymi tekstami wybiera się samemu. Nikt nie ma prawa ingerować w ich dobór, ani pytać dlaczego?, skąd?, po co? Wola twórcy i nie musi się przed tym nikomu tłumaczyć (niewierzący) lub wyłącznie Bogu/bogom (wierzący w zależności od wyznania). Apoteoza wolności.
Tak to będzie wyglądało w ogólnym zarysie.

zpt - Żydowsko-Portugalskie Towarzystwo