sobota, 23 stycznia 2010

Kino zmarnowanych szans

Miałem dzisiaj w perspektywie jakieś pięć godzin czekania w Katowicach. Wyciągnęli mnie do kina. Sam nawet zaproponowałem Avatara, bo każdy inny film można sobie obejrzeć na DVD, a oglądanie w takiej formie filmu stworzonego dla kin 3D mija się z celem. A teraz muszę wyrzucić z siebie to, co we mnie się zbierało w czasie seansu (i to całkiem długiego, bo ponad 160 minut).
Te wszystkie dowcipy, streszczające Avatara jako Pocahontas to oczywiście prawda. Fabuła filmu jest schematyczna i przewidywalna jak paprykarz szczeciński. Pretekst do tego, żeby Cameron pobawił się efektami specjalnymi. Problem polega jednak na tym, że ten film ma w sobie ogromny potencjał (w sferze fabuły i psychologii głównego bohatera).
Oto żołnierz, który stracił władzę w nogach. To właściwie eliminuje go z jego zawodu. Powinien skończyć jak wielu innych inwalidów wojennych – stoczyć się do rynsztoka i zapić się na śmierć. Ale nie, oto otrzymuje od losu szansę. Jak los na loterii. Może mieć (za darmo) nowe, w pełni funkcjonalne ciało, jeszcze lepsze niż swoje własne. Jak się z tym czuje? Czy w ogóle chce zaczynać drugie życie? Może się boi? Czy cieszy się, że znowu może czuć piasek między palcami stóp?
Nowym ciałem kieruje za pomocą myśli, zamknięty w specjalnej kapsule. Połączenie nerwowe zostaje przerwane, kiedy tylko nowe ciało zaśnie. W takim razie, które ciało jest ciałem ze snu? Które życie jest tym życiem prawdziwym? Cały ten problem nabiera rumieńców, kiedy zaczyna zdobywać zaufanie miejscowych, spółkować z ich samicą, a dni poza niebieskim ciałem zlewają mu się w jedną całość. Które życie jest prawdziwe?
Niestety, żaden z tych problemów nie jest w filmie pokazany. A szkoda, bo poza całą serią efektów specjalnych (faktycznie, pierwsza klasa), byłoby jeszcze coś więcej, niż tylko cieniutka fabuła, która jest tylko pretekstem do pokazania, ile potrafią komputery w studiu Camerona. Film, który dla większości społeczeństwa jest potwierdzeniem, że kino science-fiction opiera się wyłącznie na efektach. Przykre to.
Filmu nie ratuje nawet babcia światowego SFu, czyli Sigourney Weaver w roli szefowej projektu avatarów. A przez pewien czas miałem nadzieję, że może w końcu nasi (czyli wojsko i korporacja) wygrają. O ja głupi naiwny! Przecież dobro zawsze zwyciężą. Nawet hen daleko w przestrzeni kosmicznej i nawet mając łuki i strzały przeciwko pojazdom opancerzonym.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

dżej di

Dlaczego Dukaj wielkim pisarzem jest? Ponieważ zachwyca. Co? Jak to nie zachwyca, skoro zachwyca?!

Oj zachwyca, zachwyca. Wiem, że nie wszystkich, ale mnie tak. Z każdą książką bardziej. Jestem w trakcie lektury Lodu, przebrnąłem na razie przez około sto stron (8mm). I po raz kolejny jestem pod dużym wrażeniem sprawności, z jaką Dukaj operuje językiem.

Nie żebym nie widział tego wcześniej. Inne pieśni zostały pięknie utkane z neologizmów, bazujących na języku greckim lub po prostu ze słów żywcem z greki wyjętych. Na koniec niespotykany eksperyment literacki z językiem pozbawionym formy. Czarne oceany to po prostu popis wymyślania nazw dla rzeczy, których nie ma, nie będzie, a pewnie wielu ma problem, żeby je sobie w ogóle wyobrazić. A teraz Lód, w którym jest dużo zapożyczeń z rosyjskiego, ale też nawiązania do dawnych polskich form językowych (aktualnych jeszcze w XIX. wieku), ale też mnóstwo ciekawych gier słownych. Bo w sumie jak nazwać świeczkę, która zamiast światła daje ciemność? Ćmieczka. Jak nazwać świetlny cień rzucany na ścianę przez obiekty w takim ćmietle? Świecień. Jak nazwać metal, wydobywany na Syberii i odporny na niskie temperatury? Zimnazo. Moim skromnym zdaniem bardzo zręczne nazwy.

Trudno mi na razie powiedzieć cokolwiek o całości (no nie dziwota, bo przeczytałem ledwo jedną dziesiątą całości). Za to znów mam to dziwne uczucie, które towarzyszy mi za każdym razem, gdy otwieram nową książkę Dukaja – ciekawskie zagubienie. Od pierwszych stron zostajemy wrzuceni na głęboką wodę. Czytelnikowi nie tłumaczy się nic i od razu musi się on zmierzyć z dziwnymi terminami, określającymi nieistniejące rzeczy. Zawsze jednak potem jest podanych kilka szczątkowych wyjaśnień, ale pełnego wytłumaczenia wymyślonego przez Dukaja świata i rządzących nim zasad, trzeba szukać poza powieścią. Wydaje mi się, że Dukaj zawsze tworzy swoje światy do jakiegoś klucza. W Innych pieśniach była nim filozofia Arystotelesa, w Czarnych oceanach monadologia. A Lód? Na razie nie wiem, ale jest sporo logiki, więc wnioskuję, że nigdy nie poznam tego klucza (bo też logika nigdy moim konikiem nie była). Może to i lepiej, że nie będę znał klucza – zostaną jeszcze jakieś tajemnice do odkrycia w drugim podejściu.