piątek, 19 grudnia 2008

A midnight clear

Było o muzyce, to będzie jeszcze o książkach. Dukaj już był, ale teraz czas trochę się wywnętrznić.
W kwestii muzyki ciężko mi określić coś ulubionego. Ulubionego wykonawcę, płytę, gatunek muzyczny. Nie potrafię nic takiego wskazać. Ale z literaturą jest inaczej. Dużo inaczej. Wprost potrafię wskazać ulubioną książkę (z ulubionym pisarzem już gorzej).

William Wharton A midnight clear (W księżycową jasną noc)

Trafia do mnie, bo jest w niej wszystko, co jest mi bliskie, czym się interesuję.
II wojna światowa. Pewien amerykański porucznik dostaje rozkaz sformowania plutonu zwiadowczo-rozpoznawczego. Trafia jednak do niego tylko pierwszy człon tej nazwy - inteligence. Zatem bardzo rozgarnięty pan porucznik zaczął grzebać w dokumentach dywizji i wynalazł 24 najinteligentniejszych ludzi w całej jednostce. Średnia IQ plutonu wynosiła ok. 150.
Książka zaczyna się, kiedy z 24 zostaje ich tylko 6. Posłali ich na zwiad w Zagłębiu Saary. Stany straciły 18 przyszłych naukowców, prawników i mężów stanu. Armia zyskała kilka jardów terenu. Oczywiście armia uważa, że zrobiła doskonały interes.
Tych pozostałych sześciu dostaje zadanie - na tydzień zamelinować się w opuszczonym pałacyku i obserwować ruchy wroga. Ardeny, rok 1944, grudzień. Nikomu się już nie chce walczyć, intelektualistom już zupełnie. I nagle dostają przydział do pałacu. Żyć nie umierać.
Głównemu bohaterowi rodzice zrobili dowcip. Nazwisko - Knott. Imię - William. Will Knott - Won't. Wołali tak na niego już od podstawówki. A koledzy z plutonu pokłócili się, czy pisać to z apostrofem czy bez.
Won't ma wieczną sraczkę. Za każdym razem kiedy się zdenerwuje, zje coś na szybko, wypije za dużo kawy, dostaje rewolucji żołądkowej. Często musi prać "ogólnowojskowe gatki w kolorze khaki". Rozumiem go doskonale.
Chłopaki ze zwiadu czytają książki. Żeby szło szybciej mają opracowany system jednocesnego czytania jednej książki w sześciu. Rozdzierają książkę na 6 części. Ten który czyta najszybciej, dostaje pierwszą część. Przekazuje ją po przeczytaniu drugiemu, a sam bierze drugą część. I tak dalej, aż wszyscy przeczytają lekturę. Książki to oczywiście Pożegnanie z bronią oraz Na zachodzie bez zmian.
Do tego grają w wolnych chwilach w brydża. Talia z kartonów po racjach żywnościowych byłaby ogromna i nieporęczna, więc wymyślili inny sposób. Rozpisują rozdania na kartonach, każdy dostaje swoją rękę. Licytacja przebiega normalnie, a potem, kiedy dokładają karty, mówią co kładą i skreślają to z kartonu. Czterech gra, dwóch układa rozdania. Wśród układaczy jest Won't oraz "Matka" Wilkins. Matka układa zawsze takie rozdania, że nikt nie jest w stanie zrobić wylicytowanego kontraktu.
Drużyna ma Matkę i Ojca. Matka zawsze zrzędzi, że reszta do brudasy. Nie myją się, nie sprzątają. Sam zaś jest niejako mentorem dla reszty. 26 lat (gdzie inni mają po 19), żonaty. Faktycznie czasami im matkuje. "Ojciec" Mudny to niedoszły ksiądz. Dba o zdrowie duchowe chłopaków. Zabronił im przeklinać i mówić na Niemców "szkopy". Twierdzi, że muszą być elitą armii.
Miły pobyt w pałacu komplikuje się w chwili, kiedy okazuje się, że nie są w lesie sami. Niedaleko stacjonują Niemcy. I co z tym fantem zrobić? Nie będę zdradzał fabuły, ale jest to niewątpliwie doskonała książka na Boże Narodzenie. "Kit le fuj!"
Jak to Whartona, prawie każde zdanie z osobna nadaje się do cytowania. Facet ma dar trafnych spostrzeżeń. Na koniec jedno o majorze Love, który jest przełożonym plutonu zwiadowczo-rozpoznawczego.
Love w cywilu jest grabarzem. Przez całą wojnę zajmuje się tylko jednym - dostarczaniem pracy kolegom po fachu.

piątek, 12 grudnia 2008

90's kid

Jak powszechnie wiadomo, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość śmierdzi. Będzie to krótka analiza muzyki (i rzeczy wokół niej), która wpłynęła w moim przekonaniu na moje pokolenie.

Dobra, tylko od czego zacząć? Chyba od czegoś, co było przedmiotem rozmyślań i pietyzmu setek tysięcy nastolatek w latach 90-tych. Wiadomo - samobójstwo Kurta Cobaina. (Na marginesie - czy to nie ciekawe, że w latach 90-tych kultura popularna sprowadzała się głównie do grunge'u?). Nirvany nie lubiłem bardzo długo. Polubiłem ich dopiero, jak dowiedziałem się, że Cobain miał straszne problemy z kichami. Przez to zaczął ćpać, to wpłynęło w dużej mierze na jego teksty. Poza tym, jak powszechnie wiadomo, Cobain samobójstwa nie popełnił - ja go zabiłem.

Here we are now! Entertain us!

Zamknijmy grunge i Nirvanę w dwóch teledyskach, które w dzieciństwie śniły mi się po nocach.
Nirvana - Heart shaped box
Soundgarden - Black hole sun
Oba były straszne i oba utkwiły w moich dawnych wspomnieniach z dzieciństwa, kiedy na MTV leciała jeszcze muzyka. Ale ten drugi to moim zdaniem majstersztyk. Sama piosenka jest arcydziełem. Też wciąż czekam na to słońce, które przyjdzie i wszystko pochłonie. Nawet ciężko to wyrazić, ale wystarczy zobaczyć teledysk, żeby zrozumieć o co chodzi.

Czekam wciąż na ostatni dzień i na to co ma nadejść

A to co ma nadejść, nadejdzie jutro we Wrocławiu. Tak, Illusion. Uuu, nie zapomnę min dziewczyn z naszej klasy, kiedy na dyskotece w podstawówce w pewnym momencie zamiast Kelly Family poleciała Vendetta Illusion. My bawiliśmy się świetnie, one trochę gorzej.
Illusion to była kwintesencja dobrej, polskiej muzyki lat 90-tych. Tyle razy słuchałem Illusion 1, że wszystkie teksty znam na pamięć. Zobaczymy co będzie w Breslau. Szkoda tylko, że Nóż mi się tak przejadł. Taka dobra piosenka, a co z nią potrafi zrobić puszczanie przy każdej okazji? Przecież Illusion ma tyle świetnych kawałków, a ludzie się na Nóż uparli.

Jocker is funny...

Zaraz za Illusion szli Acid Drinkers. Trzy płyty pochłonęły mnie w klasach 5-8. Infernal Collection, Fishdick i The State of Mind Report. I właściwie nie ma nic więcej do dodania. Klasyki. Acidzi skończyli się po odejściu Litzy, reszta to popłuczyny. Titus i Litza to była dusza zespołu. Żadne Olassy go nie zastąpią.

... jak tylko kłopoty

No i oczywiście cały Kazelot. Znaczy Ostateczny krach systemu korporacji (6 klasa), 12 groszy (5 klasa), Kazik na żywo (7-8 klasa). Uuu, też się dziewczyny denerwowały jak śpiewało się, że czasem sa upadki i wzloty. To jest już kanon (o ile o kanonie w ogóle można mówić) polskiej muzyki.

A w 8 klasie usłyszałem po raz pierwszy, że można śpiewać po czesku. Najpierw było Ztraceni v Karpatech XIII. Stoleti, a potem Divne stoleti Jaromira Nohavicy. Przyznaję się bez bicia, jak pierwszy raz to usłyszałem, to sie turlałem ze śmiechu na podłodze. Ale przy drugim przesłuchaniu zaczęło robić się ciekawe. I nawet rozumiałem teksty! (w miarę) Ostatecznie posłało mnie to na slawistykę.

Kilka dni temu wymieniłem telefon. Pobawiłem się trochę muzyką na komputerze i zacząłęm ciąć piosenki na dzwonki. Jako główny wybrałem w końcu Black hole sun (aczkolwiek długo zastanawiałem się nad Sunshine of your love). Muszę tłumaczyć dlaczego?

czwartek, 11 grudnia 2008

B-man

Kojarzycie film Amelia? Na pewno. Bardzo podoba mi się przedstawianie w nim ludzi przez to, co lubią, a czego nie lubią. Ale to jednak konkretni ludzie. A czy da się jakąś większą grupę określić w ten sposób? Spróbujmy.

Barman lubi:
- jak goście odnoszą butelki i szklanki na bar.
- jak goście wychodzą przed godziną zamknięcia.
- jak goście nie sikają na deskę (o zgrozo! robią to głównie panie!)
- stałych klientów.
A ten konkretnie barman lubi jeszcze kota, który szwęda się cały czas w okolicy jego knajpy.

Barman nie lubi:
- sprzątania zarzyganego kibla.
- 15 zamówień naraz.
- jak się go pogania.
- jak ludzie zamówią nargilę (popularnie zwaną shishą) i czekają przy barze, bo myślą, że to się robi ot tak, jak drinka.
A ten konkretnie barman nie lubi jeszcze małolatów, którzy chcą się wbić na piwo czy co innego.

Wczoraj miałem dwie takie sytuacje. Za pierwszym razem weszło takich czterech. Na pierwszy rzut oka coś było nie tak, bo zamiast jak ludzie usiąść przy stoliku, rozpłaszczyć się i coś zamówić to stali w przejściu i się naradzali. Jak drużyna futbolu amerykańskiego. Po dłuższej chwili dwóch z tych czterech podeszło do baru.
Pierwszy (przepalony marychą czy innym spice'em niczym od lat nie czyszczony komin): Po ile jest duże palenie?
Ja: Słucham? Jakie palenie? Smile Shop jest przy patelni.
Drugi (mniej przepalony, piec nie czyszczony od miesięcy): Ile kosztuje shisha?
Ja: 12 złotych.
Drugi: A jakie są smaki?
Podałem mu grzecznie kartkę, na której jest wypisanych jakieś 30 smaków naszych tytoni do szisz. Temu pierwszemu chyba jeszcze było mało, bo sprawdzał, czy jest coś na drugiej stronie. Ale byłem już pewien, że ci dwaj co nie podeszli do baru są nieletni. A jak byk wisi na drzwiach "WSTĘP OD 18 LAT" (rysunek autorstwa Mietka-Gracza). Drugi podchodzi znowu po dłuższej chwili i mówi, że chce mix owocowy.
Ja: Mhm, oczywiście. Ale jeszcze od wszystkich panów dowody poproszę.
Drugi (wybałuszając oczy): Od wszystkich?!
Ja: Tak. Lokal jest przeznaczony dla osób pełnoletnich. Pełnoletni mogą zostać, a resztę zapraszam po skończeniu 18 lat. (tekst standardowy).
I się zmyli. Tylko potem brat Kudłatego, Adam, rzucił "Uuu, ale ostro".

(Notatka na marginesie - Adama, brata Kudłatego, widziałem wczoraj 2 raz w życiu i drugi raz wyszedł z knajpy pijany jak świnia. No, i tak w sumie lepiej niż ostatnio. Kiedy widziałem Adama pierwszy raz, jeden kolega musiał pomagać mu opuścić lokal, bo brat Kudłatego miał problemy z zachowaniem pozycji wertykalnej. Lubię obserwować ludzi.)

Druga sytuacja była jeszcze bardziej drażniąca, bo związana z tłumem. Odsyłam do Czarnych oceanów Jacka Dukaja, w kwestii niszczycielskich zdolności tłumu.
Wbija mi do lokalu kilkanaście osób. Znam te pyski. Na oko 16-17 lat i chyba juz tu kiedyś byli. Po chwili dociera do mnie, że to te same gówniarze, które zarezerwowały kiedyś stolik na 20 osób. Trzeba wam wiedzieć, że jak w tej knajpie jest 30 osób, to zaczyna się robić tłoczno. Byliśmy więc trochę przerażeni tym tłumem. Ale wszystko załatwiła kontrola dowodów tożsamości. Myślałem, że nie zobaczę ich dopóki nie zaopatrzą się w dowody. A jednak, niektórzy muszą sparzyć się dwa razy, żeby na zimne dmuchał. Jakoś tłumaczyć ich może to, że przyszli z 18letnim Francuzem.
Wchodzą, wpadają za stolik, robi się młyn. Podchodzę, nawet nic nie zdążyłem powiedzieć, jakiś koleś wyskakuje to mnie z dowodem. Ale nie naszym, tylko francuskim właśnie.
Francuz (z akcentem Pascala Brodnickiego): "Jestem Fhancuzem"
Popatrzyłem na dowód, na niego, na laskę, która wyglądała na kogoś kierującego tym całym tałatajstem.
Ja: Ok, great. You can stay, but the rest? Are they 18?
Ja (do laski): Macie państwo dowody?
Laska: No, nie wszyscy mają 18 lat.
Ja: Przepraszam, widzieli państwo kartkę na drzwiach? Lokal jest dla osób pełnoletnich. Kto ma 18 lat może zostać, reszta musi opuścić lokal.
Szmery, szepty, ktoś kopniakiem posłał pufę na jej właściwe miejsce. Wychodzą, zostawiając za sobą smród niedowartościowania i drugiej porażki na tym samym polu.
To całe użeranie się z gówniarzami nawet przyćmiło moje zniesmaczenie z powrotu w nasze gościnne (a jakże) progi młodzieżówki Unii Polityki Realnej. Ci goście ranią moje pozuczie estetyki i działają jak ostrzeżenie. "Nie babraj się w polityce, bo będziesz taki jak oni".
Czyli jednak do czegoś się politycy przydają.