wtorek, 30 czerwca 2009

Filozofia i zabawa

Odkąd dowiedziałem się, z czym wiążą się postmodernistyczne teorie, coś mi się wydawało, że tworzy je banda oszołomów. A może to po prostu mój światopogląd jest wystarczająco różny od światopoglądu wojujących feministek, ekologów i marksistów, żeby robiło mi się niedobrze, kiedy słyszę, co oni nowego wymyślili.
Dziś natrafiłem na ten artykuł. Przyznaję – przypadkiem, bo nie jestem stałym czytelnikiem prasy katolickiej (może z wyjątkiem Tygodnika Powszechnego, ale to trochę inna – o ironio – parafia). Znalazłem na Wykopie. I uśmiałem się jak głupi z bateryjki.

W chwili pomiędzy lekturą wyżej wspomnianego artykułu, a tworzeniem tego tekstu, zamówiłem już sobie polski przekład Fashionable nonsense w mojej bibliotece uniwersyteckiej i mam go zamiar odebrać jutro. Przeczytam cholera wie kiedy. Pewnie jak najszybciej, bo to, co przeczytałem w artykule Tomasza Włodka zachęciło mnie bardzo. Poza tym jest jeszcze jeden czynnik – trzeba odebrać dyplom magisterski, a nie mogę tego zrobić, póki nie oddam wszystkich książek do biblioteki i nie podbiję karty obiegowej. No, ale na to jeszcze mam trochę czasu. Za to chcę korzystać póki mogę i przeczytać tę jakże zajmującą analizę.

Żal mi tylko Julki (Kristevej). Szkoda, że dziewucha nie potrafi się zachować i spokojnie, z zimną krwią, przyjąć krytyki czy też odpowiedzieć na takową krytykę jakimiś konkretnymi argumentami. Krzyczy jak jakiś pospolity babsztyl wsłuchany w audycje nadawane z Torunia. Szkoda. Ale z drugiej strony jakieś jej matematyczne teorie poezji nie za bardzo mnie interesują. Dla mnie przede wszystkim jest ważny jej wpływ na teorię intertekstualności. Cytując herolda z Facetów w rajtuzach: „The rest of you can… bugger off!”

Moje rozrywki ostatnimi czasy są dość mocno ograniczone obowiązkami przyszłego doktoranta. Praca, konspekt, książki, artykuły, bibliografia – cały tej bajzel. Ale i tak znajduję czas na jakże przyjemne LANy oraz wieczory w dojo sensei Mietka. Na LANach króluje niepodzielnie Call of Duty 4 – wspomniana w poprzednim wpisie strzelanka wszechczasów z wyjątkowo uzależniającym trybem rozgrywki wieloosobowej. Po prostu kocham ten dźwięk, kiedy ktoś o ułamek sekundy za późno orientuje się, że właśnie uzbroił zostawioną przeze mnie minę zbliżeniową i zaraz nastąpi detonacja. Emocje, emocje i dużo krzyku. Ale również i dużo radości, kiedy dwuosobowa drużyna złożona z Mietka i mnie robi podręcznikową rozgrywkę w trybie „sabotaż” na planszy „Broadcast”. Dumny jestem z tego.

Wczoraj znów miał być LAN – nie wyszło. Za to pograliśmy u Mietka w Dead or alive 3. Sensei Mietek nauczył nas podstawowej zasady bijatyk, czyli „zawsze wstawaj z lołkikiem”. I come to kick ass.

A jeszcze a propos rozrywek, byłem niedawno pierwszy raz w życiu na kręglach. Fajna zabawa, gdybym potem tylko nie miał tych zakwasów w plecach. Ale z chęcią powtórzę, bo mimo wszystko mi się podobało. Trochę mniejsze emocje niż na LANie, ale może być.

I w ten sposób połączyłem filozofię z rozrywkami. Niedbale, bo niedbale, ale w sumie cały ten wpis jest na jeden temat. Rozrywki. Bawimy się realnymi filozoficznymi głupotami tworzonymi przez realnych oszołomów. Bawimy się w strzelanie do siebie z wirtualnych karabinów. Bawimy się w kopanie się wirtualnymi nogami bo wirtualnych głowach. Bawimy się w rzucanie realnych kul w kierunku realnych pachołków. Wszystko jedno co i jak, byle by się dobrze bawić.

środa, 3 czerwca 2009

Kryzys w branży

Trochę się przeraziłem. Dostałem ostatnio od Qlka trailer gry, która ma się ukazać jakoś niedługo. Fabuła osadzona jest w uniwersum Gwiezdnych Wojen, a gra ma się wpisywać w czasy Starej Republiki (byliśmy już świadkami dwóch odsłon niezłych gier RPG z serii The Knights of the Old Republic). Trailer oczywiście bardzo zachęcająco przedstawia nam grę Star Wars: The Old Republic. MMORPG…
Wiem, mnóstwo ludzi się ucieszy, że będzie kolejna możliwość przeżycia razem z tysiącami ludzi wspaniałej przygody. Owszem, ma to swoje zalety. Ale chciałbym spojrzeć na tę „drugą stronę medalu” i zapłakać nad przyszłością gier komputerowych (zwłaszcza tych na pecety).
Chyba już bezpowrotnie minęły czasy, kiedy gra była wielką opowieścią, mająca ciekawą, często mocno zagmatwaną fabułę, wiele wątków pobocznych i charakterystycznych bohaterów. Może po prostu jestem staromodny, ale dla mnie gry to często były interaktywne książki. Wystarczy choć chwilę pograć w choćby Baldur’s Gate, czy Deus Ex, żeby znaleźć dużo lepsze fabuły do ekranizacji niż Mortal Kombat. Ale jak zawsze liczy się tylko kasa, a najlepiej sprzedają się rzeczy lekkostrawne.
Największa kasa w tym momencie jest w grach wieloosobowych przez Internet, czyli MMOG. Wystarczy ukraść skądś świat (albo przerobić jakiś istniejący gdzieś indziej), wymyślić kilka postaci, kilka zadań i hop! gotowe. Trzepiemy kasy jak lodu i to jakim małym wysiłkiem. A gdzie nam tworzyć zagmatwane fabuły z zaskakującymi zwrotami akcji. Po cholerę się wysilać?
Ale są przypadki, które udowadniają, że jednak się da. Jak głosi stare powiedzenie – cieć to buc (czyt.: chcieć to móc). Call of Duty 4. Bardzo proszę. Kampania zapierająca dech w piersiach, ciekawa (jak na strzelankę, czyli na poziomie wybitnej powieści sensacyjnej) z wielką ilością niespodzianek. Efekt potęgowany jest jeszcze przez bezpośrednie uczestnictwo odbiorcy w całej tej historii, jako jeden z głównych bohaterów. Do tego mamy dodany wciągający tryb wieloosobowy, który gwarantuje prawie nieskończoną zabawę (chyba, że przez całą noc gracie we dwójkę na jednej planszy to idzie się znudzić). Widać jak się przyłożyć, to można zrobić grę, która jednocześnie gwarantuje niezapomniane (oj tak!) przeżycia w trybie singlowym i wiele godzin zabawy (oraz kokosy dla twórców) w trybie wieloosobowym.
Ale jak zawsze wszyscy idą na łatwiznę, a ja uciekam się do takich gier jak Battle for Wesnoth. Swoją drogą polecam, bo to godny następca Fantasty Generala. Gra się cały czas rozwija, dostępna jest w wielu wersjach językowych, ma ciekawe kampanie i (co równie ważne) jest za darmo. Można ją ściągnąć stąd.