czwartek, 27 listopada 2008

There's a lot of sick people in this town

Zaczyna się. Zaczynam się powoli czuć jak bohater piosenek Waitsa. Przychodzą do mnie życiowi wykolejeńcy, nie tylko żeby się napić, ale głównie, żeby mieć do kogo gębę otworzyć. Chociaż nie tylko. Ale różne ludzie się mi przed barem przewijają.
Zaczęło się od dziadka w tramwaju. tak, to nie knajpa, ale dziadek mnie urzekł swoją, okłamującą samego siebie postawą. Dziadek (na oko bezdomny) siedział w tramwaju, który właśnie dojeżdżał do pętli. W pewnym momencie wyciągnął z torby butelkę Starogardzkiej i pociągnął z niej porządnie. Po dłuższej chwili pyta mnie, czy to teraz będzie Dańdówka. Ja mu mówię spokojnie, że Dańdówkę już przegapił, ale tramwaj zaraz zawraca na pętli, więc sobie wróci. On na to (ni z gruchy ni z pietruchy): "Pan oczywiście wie, że nie piję". Popatrzyłem na niego (w moim mniemaniu) badawczo i rzuciłem sarkastycznie: "A w tej butelce po Starogardzkiej to pewnie woda była, nie?". Zaczerwienił się i odwrócił.
Następny był przedstawiciel handlowy Kompanii Piwowarskiej. Przyjechał, jak to ma w zwyczaju, raz na miesiąc, zoostawić jakieś materiały promocyjne i spytać, czy wszystko mamy. Ale jak usłyszał z głośników When a blindman cries to zaczęło się. "O, nigdy wcześniej nie słyszałem tutaj Parpli". Następne pół godziny przegadaliśmy o Deep Purple, Black Sabbath, Satrianim i różnych muzycznych perełkach. Ale za Chiny Ludowe nie mam pojęcia jak się koleś nazywa (podpis nieczytelny). Może dlatego spotkanie dwóch muzycznych fanatyków było takie niezwykłe.
A teraz gwóźdź programu - deszczowy pies Adam Polski (pseudonim artystyczny). Przyszedł do mnie przedwczoraj, niedługo przed zamknięciem. Nalana twarz, wielki czerwony nos, biało-czerwona narciarska kurtka, a na ramieniu torba. Jakieś takie groteskowe skrzyżowanie św. Mikołaja (komercyjnego) z Rudolfem, czerwononosym reniferem. Bardzo mu się spodobało, kiedy powiedziałem, że każdy jest poetą, to tylko kwestia okoliczności. Zaczęliśmy gadać. Okazało się, że jest poetą. Wydał nawet jeden tomik własnym sumptem. Człowiek, który założył pierwszą w Polsce firmę windykacyjną (bujda na resorach) i który zastrzelił Miłosza (metaforycznie). Potem wyszło, że jest alkoholikiem. Cóż, wyszło dopiero, jak był w połowie drugiego piwa. Aczkolwiek stwierdził, że czasem pijak jest trzeźwiejszy od niejednego abstynenta. Za to jedno jego zdanie bardzo mi się spodobało. "Kobietę należy zawsze poznawać, rozpoczynając od stóp. Dlaczego? Żeby niczego nie przegapić." Chociaż, jak się teraz zastanawiam, to chyba nie jego (mimo, że przytoczył je podczas naszego spotkania), ale i tak dobre.
To był prawdziwy deszczowy pies. Alkoholik, poeta liryczny, biedny, utrzymujący się ze sprzedaży wkładek do butów. Nawet dostałem jedną parę. Stwierdził, że św. Mikołaj w tym roku się pospieszył. Każde zdanie zaczynał od "Wie pan co, ..."
Reszta przy Adamie Polskim to cieniasy. Chociaż Mariusz to był ciekawy jegomość.
Przyszedł wczoraj, powiedział, że tylko na chwilę. W końcu usiadł przy barze i zamówił setkę. Pociągła twarz, gładko ogolony, wiecznie błądzący wzrok. Każde zdanie zaczynał od 'Tak myślisz..." albo "A wiesz...". W toku rozmowy wyszło, że przyszedł tu tylko po to, żeby z kims pogadać, bo ostatnio nie za bardzo ma z kim. Gównierze od sąsiadów otruli mu psa. Mariusz jest chyba paranoikiem, czy może nawet schizofrenikiem. Twierdzi, że Niemcy chcą rządzić światem. On nie chce mieć z nimi nic do czynienia, on Niemcowi ręki nie poda. Potem wyszło, że gdyby miał dostęp do dobrego "koksu", to cały czas by chodził nagrzany. Kobiety by nigdy nie zgwałcił, ale zlać, owszem, bez problemu.
A wisienką na torcie było wczorajsze zebranie młodzieżówki UPR w Operze. Jak tak na nich patrzyłem, to widziałem tylko jakiś dziwnych kalkulatorków, nerdów, kujonów, ludzi, dla których idealne wymiary kobiety to 1024x768. Kolesia, który (jak się okazało później) był szefem tego zgromadzenia, pytałem o dowód. Rocznik '88. Czyli ma 20 lat, a dalej wygląda jak chłopczyk z liceum, który 25 godzin na dobę siedzi w książkach i przy komputerze. Ale trzeba było zobaczyć, jak takie kalkulatorki się kłócą. Ktoś tam był z zewnątrz, spoza UPR. Skrytykował raz program, to mało kalkulatorki nie wydrapały mu oczu i nie przetrąciły karku laptopami. A jak się poteem dowiedziałem, ten ich szef, któremu sprawdzałem dowód, jak się spije, to chodzi po ulicy szukając pretekstu do bitki i śpiewa "urodzony biaaaaaaałym!" podnosząc rękę w geście pozdrowienia (rzymskiego oczywiście).
Mam co chciałem - życiowych wykolejeńców, czy po prostu nietuzinkowych ludzi przychodzących do mojej knajpy. Mam nadzieję tylko, że zostanie na takkim poziomie, a nie zejdzie jeszcze niżej.

czwartek, 13 listopada 2008

Walcz narzędziami

Nie myślałem, że biali potrafią zrobić dobry hip-hop. Do tej pory znałem tylko jednego. Nie, to nie Eminem. Bo wierzę, że biały hip-hop jest inny od czarnego. Nie gorszy, nie lepszy, a po prostu inny. Tyle, że do tej pory tylko Everlast potrafił robić biały hip-hop. Eminem cały czas udawał Murzyna, co może i dało mu mnóstwo kasy, ale na pewno nie zyskał w moich oczach. Everlast natomiast nie próbował nigdy przekonywać innych, że ma inny kolor skóry. Wystarczy nawet spojrzeć na jego inne pseudonimy - Mr. White, Whitey Ford.
A teraz usłyszałem coś, co również mogę zakwalifikować jako biały hip-hop. Dobry biały hip-hop. Zespół Flobots nagrał niedawno płytę Fight with tools. Jak dla mnie cudo i odkrycie roku. Przynajmniej pod względem muzycznym, bo z tekstami często się nie zgadzam.
Najbardziej zaimponowało mi instrumentarium użyte na płycie. Skrzypce, perkusje, gitary elektryczne, gitary klasyczne, trąbki, całe sekcje dęte. Znajdźcie mi kogoś, kto używa tylu instrumentów. I to nie sampli. Nie zapętlonych, dziesięciosekundowych kawałków dłuższych melodii. To jest prawdziwa muzyka! Całe melodie wygrywane na skrzypcach doskonale zgrywają się z melorecytowanymi tekstami. Nadają im tę śpiewność, której hip-hopowi często brakuje. Ostre, gitarowe riffy podkreślają co bardziej agresywne fragmenty. Trąbki wplatają się między skrzypce, żeby jeszcze dodać melodyjności. A na skrzypcach często się gra palcami, a nie smyczkiem.
Cuda się tam dzieją. Ciężko jest pisać o muzyce. Muzykę trzeba usłyszeć. Ale jeśli cokolwiek można powiedzieć o Fight with tools to dawno nie słyszałem nic tak odkrywczego. Żaden album hip-hopowy od czasu Ghost Doga nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Nie słyszałem jeszcze nic tak mieszającego ze sobą tyle różnych instrumentów, ale nie robiąc z tego grochu z kapustą. Tutaj wszystko współgra, tworzy rytm, melodię, piosenki.
Ale szczęśliwi ci, którzy nie rozumieją tekstów. No, dobra, bez przesady. Przecież takie teksty by nie powstały, gdyby nie było na nie zapotrzebowania i gdyby nie było ludzi, którzy chcą ich słuchać. Jakie są te teksty? Jak dla mnie zbyt alternatywne i zbyt lewicowe.
O legalizacji trawy, o zamykaniu Guantanamo, o zabójstwach zleconych przez rząd. Chociaż, niektóre rzeczy są ciekawe. Jak na przykład:

Stand up! We shall not be moved!
Except by a child with no socks and shoes...

Co by nie mówić, takie rzeczy chyba zawsze pozostaną na czasie. Ale całe to obalanie Babilonu, walka z korporacjami i anarchia to już mi się przejadły. Chociaż z drugiej strony miło przekonać się, że są jednak na tym świecie jeszcze ludzie świadomi tego, co się dzieje wokół nich. Ich to interesuje, ich to zajmuje, oni interesują się ludzkością.
Natomiast jedna z piosenek, to prawdziwy majstersztyk. Tak doskonale portretujący ludzkość w kilku wersach jak potrafi tylko prawdziwy poeta. (Zawsze mi się wydawało, że dobry rap czy hip-hop to inny rodzaj poezji śpiewanej.) Piosenka, o której piszę, była przez jakiś czas puszczana w Trójce. Handlebars.
Wszystko utrzymane w konwencji liryki bezpośredniego zwrotu do odbiorcy. Każda zwrtoka zaczyna się słowami "Look at me, look at me!". W każdej z nich, przez swoje umiejętności, opisani się inni ludzie. Każda smutniejsza od poprzedniej.
Bo pierwsza grupa ludzi umie jeździć na rowerze bez trzymanki. Potrafią rysować komiksy, sa dumni ze swojego kraju i potrafią utrzymać rytm bez metronomu. To artyści, dzieci, robotnicy, młodzież, czy ludzie bez większych problemów życiowych.
Drudzy - naukowcy i biznesmeni. Projektują silniki i komputery potrafiące przetrwać powódź. Mogą przekonać cię do kupienia ich produktu. Rozumieją przyszłość. Prowadzą całe narody za pomocą mikrofonu. Rozszczepiają atomy.
I na koniec politycy. Ich zasięg jest światowy, ich wieża jest bezpieczna. Mogą wysyłać setki ludzi do więzienia, tylko dlatego, że ich nie lubią (chociaż ten tekst wydaje mi się strasznie banalny). Umieją trafić coś przez teleskop, kierować rakietą z satelity. A co najważniejsze, mogą skończyć całą planetę holokaustem.
A co jest dla mnie najciekawsze? Że to nie są żadne grupy ludzi. To nie są jacyśtam mistyczni oni. Podmiot liryczny za każdym razem mówi "Ja!", "Patrzcie na mnie!". To wszystko jesteśmy my. Ludzie. Potrafimy jednocześnie jeździć na rowerach bez trzymanki i zniszczyć całą naszą planetę (gdyby ktoś nie wiedział, to tak, mamy taką możliwość gdzieś od lat siedemdziesiątych).
Nadinterpretacja? Może. Ale to co napisałem wyżej to właśnie spotkanie intencji nadawcy i intencji odbiorcy.
I szczerze polecam płytę Flobots Fight with tools.