piątek, 19 grudnia 2008

A midnight clear

Było o muzyce, to będzie jeszcze o książkach. Dukaj już był, ale teraz czas trochę się wywnętrznić.
W kwestii muzyki ciężko mi określić coś ulubionego. Ulubionego wykonawcę, płytę, gatunek muzyczny. Nie potrafię nic takiego wskazać. Ale z literaturą jest inaczej. Dużo inaczej. Wprost potrafię wskazać ulubioną książkę (z ulubionym pisarzem już gorzej).

William Wharton A midnight clear (W księżycową jasną noc)

Trafia do mnie, bo jest w niej wszystko, co jest mi bliskie, czym się interesuję.
II wojna światowa. Pewien amerykański porucznik dostaje rozkaz sformowania plutonu zwiadowczo-rozpoznawczego. Trafia jednak do niego tylko pierwszy człon tej nazwy - inteligence. Zatem bardzo rozgarnięty pan porucznik zaczął grzebać w dokumentach dywizji i wynalazł 24 najinteligentniejszych ludzi w całej jednostce. Średnia IQ plutonu wynosiła ok. 150.
Książka zaczyna się, kiedy z 24 zostaje ich tylko 6. Posłali ich na zwiad w Zagłębiu Saary. Stany straciły 18 przyszłych naukowców, prawników i mężów stanu. Armia zyskała kilka jardów terenu. Oczywiście armia uważa, że zrobiła doskonały interes.
Tych pozostałych sześciu dostaje zadanie - na tydzień zamelinować się w opuszczonym pałacyku i obserwować ruchy wroga. Ardeny, rok 1944, grudzień. Nikomu się już nie chce walczyć, intelektualistom już zupełnie. I nagle dostają przydział do pałacu. Żyć nie umierać.
Głównemu bohaterowi rodzice zrobili dowcip. Nazwisko - Knott. Imię - William. Will Knott - Won't. Wołali tak na niego już od podstawówki. A koledzy z plutonu pokłócili się, czy pisać to z apostrofem czy bez.
Won't ma wieczną sraczkę. Za każdym razem kiedy się zdenerwuje, zje coś na szybko, wypije za dużo kawy, dostaje rewolucji żołądkowej. Często musi prać "ogólnowojskowe gatki w kolorze khaki". Rozumiem go doskonale.
Chłopaki ze zwiadu czytają książki. Żeby szło szybciej mają opracowany system jednocesnego czytania jednej książki w sześciu. Rozdzierają książkę na 6 części. Ten który czyta najszybciej, dostaje pierwszą część. Przekazuje ją po przeczytaniu drugiemu, a sam bierze drugą część. I tak dalej, aż wszyscy przeczytają lekturę. Książki to oczywiście Pożegnanie z bronią oraz Na zachodzie bez zmian.
Do tego grają w wolnych chwilach w brydża. Talia z kartonów po racjach żywnościowych byłaby ogromna i nieporęczna, więc wymyślili inny sposób. Rozpisują rozdania na kartonach, każdy dostaje swoją rękę. Licytacja przebiega normalnie, a potem, kiedy dokładają karty, mówią co kładą i skreślają to z kartonu. Czterech gra, dwóch układa rozdania. Wśród układaczy jest Won't oraz "Matka" Wilkins. Matka układa zawsze takie rozdania, że nikt nie jest w stanie zrobić wylicytowanego kontraktu.
Drużyna ma Matkę i Ojca. Matka zawsze zrzędzi, że reszta do brudasy. Nie myją się, nie sprzątają. Sam zaś jest niejako mentorem dla reszty. 26 lat (gdzie inni mają po 19), żonaty. Faktycznie czasami im matkuje. "Ojciec" Mudny to niedoszły ksiądz. Dba o zdrowie duchowe chłopaków. Zabronił im przeklinać i mówić na Niemców "szkopy". Twierdzi, że muszą być elitą armii.
Miły pobyt w pałacu komplikuje się w chwili, kiedy okazuje się, że nie są w lesie sami. Niedaleko stacjonują Niemcy. I co z tym fantem zrobić? Nie będę zdradzał fabuły, ale jest to niewątpliwie doskonała książka na Boże Narodzenie. "Kit le fuj!"
Jak to Whartona, prawie każde zdanie z osobna nadaje się do cytowania. Facet ma dar trafnych spostrzeżeń. Na koniec jedno o majorze Love, który jest przełożonym plutonu zwiadowczo-rozpoznawczego.
Love w cywilu jest grabarzem. Przez całą wojnę zajmuje się tylko jednym - dostarczaniem pracy kolegom po fachu.

piątek, 12 grudnia 2008

90's kid

Jak powszechnie wiadomo, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość śmierdzi. Będzie to krótka analiza muzyki (i rzeczy wokół niej), która wpłynęła w moim przekonaniu na moje pokolenie.

Dobra, tylko od czego zacząć? Chyba od czegoś, co było przedmiotem rozmyślań i pietyzmu setek tysięcy nastolatek w latach 90-tych. Wiadomo - samobójstwo Kurta Cobaina. (Na marginesie - czy to nie ciekawe, że w latach 90-tych kultura popularna sprowadzała się głównie do grunge'u?). Nirvany nie lubiłem bardzo długo. Polubiłem ich dopiero, jak dowiedziałem się, że Cobain miał straszne problemy z kichami. Przez to zaczął ćpać, to wpłynęło w dużej mierze na jego teksty. Poza tym, jak powszechnie wiadomo, Cobain samobójstwa nie popełnił - ja go zabiłem.

Here we are now! Entertain us!

Zamknijmy grunge i Nirvanę w dwóch teledyskach, które w dzieciństwie śniły mi się po nocach.
Nirvana - Heart shaped box
Soundgarden - Black hole sun
Oba były straszne i oba utkwiły w moich dawnych wspomnieniach z dzieciństwa, kiedy na MTV leciała jeszcze muzyka. Ale ten drugi to moim zdaniem majstersztyk. Sama piosenka jest arcydziełem. Też wciąż czekam na to słońce, które przyjdzie i wszystko pochłonie. Nawet ciężko to wyrazić, ale wystarczy zobaczyć teledysk, żeby zrozumieć o co chodzi.

Czekam wciąż na ostatni dzień i na to co ma nadejść

A to co ma nadejść, nadejdzie jutro we Wrocławiu. Tak, Illusion. Uuu, nie zapomnę min dziewczyn z naszej klasy, kiedy na dyskotece w podstawówce w pewnym momencie zamiast Kelly Family poleciała Vendetta Illusion. My bawiliśmy się świetnie, one trochę gorzej.
Illusion to była kwintesencja dobrej, polskiej muzyki lat 90-tych. Tyle razy słuchałem Illusion 1, że wszystkie teksty znam na pamięć. Zobaczymy co będzie w Breslau. Szkoda tylko, że Nóż mi się tak przejadł. Taka dobra piosenka, a co z nią potrafi zrobić puszczanie przy każdej okazji? Przecież Illusion ma tyle świetnych kawałków, a ludzie się na Nóż uparli.

Jocker is funny...

Zaraz za Illusion szli Acid Drinkers. Trzy płyty pochłonęły mnie w klasach 5-8. Infernal Collection, Fishdick i The State of Mind Report. I właściwie nie ma nic więcej do dodania. Klasyki. Acidzi skończyli się po odejściu Litzy, reszta to popłuczyny. Titus i Litza to była dusza zespołu. Żadne Olassy go nie zastąpią.

... jak tylko kłopoty

No i oczywiście cały Kazelot. Znaczy Ostateczny krach systemu korporacji (6 klasa), 12 groszy (5 klasa), Kazik na żywo (7-8 klasa). Uuu, też się dziewczyny denerwowały jak śpiewało się, że czasem sa upadki i wzloty. To jest już kanon (o ile o kanonie w ogóle można mówić) polskiej muzyki.

A w 8 klasie usłyszałem po raz pierwszy, że można śpiewać po czesku. Najpierw było Ztraceni v Karpatech XIII. Stoleti, a potem Divne stoleti Jaromira Nohavicy. Przyznaję się bez bicia, jak pierwszy raz to usłyszałem, to sie turlałem ze śmiechu na podłodze. Ale przy drugim przesłuchaniu zaczęło robić się ciekawe. I nawet rozumiałem teksty! (w miarę) Ostatecznie posłało mnie to na slawistykę.

Kilka dni temu wymieniłem telefon. Pobawiłem się trochę muzyką na komputerze i zacząłęm ciąć piosenki na dzwonki. Jako główny wybrałem w końcu Black hole sun (aczkolwiek długo zastanawiałem się nad Sunshine of your love). Muszę tłumaczyć dlaczego?

czwartek, 11 grudnia 2008

B-man

Kojarzycie film Amelia? Na pewno. Bardzo podoba mi się przedstawianie w nim ludzi przez to, co lubią, a czego nie lubią. Ale to jednak konkretni ludzie. A czy da się jakąś większą grupę określić w ten sposób? Spróbujmy.

Barman lubi:
- jak goście odnoszą butelki i szklanki na bar.
- jak goście wychodzą przed godziną zamknięcia.
- jak goście nie sikają na deskę (o zgrozo! robią to głównie panie!)
- stałych klientów.
A ten konkretnie barman lubi jeszcze kota, który szwęda się cały czas w okolicy jego knajpy.

Barman nie lubi:
- sprzątania zarzyganego kibla.
- 15 zamówień naraz.
- jak się go pogania.
- jak ludzie zamówią nargilę (popularnie zwaną shishą) i czekają przy barze, bo myślą, że to się robi ot tak, jak drinka.
A ten konkretnie barman nie lubi jeszcze małolatów, którzy chcą się wbić na piwo czy co innego.

Wczoraj miałem dwie takie sytuacje. Za pierwszym razem weszło takich czterech. Na pierwszy rzut oka coś było nie tak, bo zamiast jak ludzie usiąść przy stoliku, rozpłaszczyć się i coś zamówić to stali w przejściu i się naradzali. Jak drużyna futbolu amerykańskiego. Po dłuższej chwili dwóch z tych czterech podeszło do baru.
Pierwszy (przepalony marychą czy innym spice'em niczym od lat nie czyszczony komin): Po ile jest duże palenie?
Ja: Słucham? Jakie palenie? Smile Shop jest przy patelni.
Drugi (mniej przepalony, piec nie czyszczony od miesięcy): Ile kosztuje shisha?
Ja: 12 złotych.
Drugi: A jakie są smaki?
Podałem mu grzecznie kartkę, na której jest wypisanych jakieś 30 smaków naszych tytoni do szisz. Temu pierwszemu chyba jeszcze było mało, bo sprawdzał, czy jest coś na drugiej stronie. Ale byłem już pewien, że ci dwaj co nie podeszli do baru są nieletni. A jak byk wisi na drzwiach "WSTĘP OD 18 LAT" (rysunek autorstwa Mietka-Gracza). Drugi podchodzi znowu po dłuższej chwili i mówi, że chce mix owocowy.
Ja: Mhm, oczywiście. Ale jeszcze od wszystkich panów dowody poproszę.
Drugi (wybałuszając oczy): Od wszystkich?!
Ja: Tak. Lokal jest przeznaczony dla osób pełnoletnich. Pełnoletni mogą zostać, a resztę zapraszam po skończeniu 18 lat. (tekst standardowy).
I się zmyli. Tylko potem brat Kudłatego, Adam, rzucił "Uuu, ale ostro".

(Notatka na marginesie - Adama, brata Kudłatego, widziałem wczoraj 2 raz w życiu i drugi raz wyszedł z knajpy pijany jak świnia. No, i tak w sumie lepiej niż ostatnio. Kiedy widziałem Adama pierwszy raz, jeden kolega musiał pomagać mu opuścić lokal, bo brat Kudłatego miał problemy z zachowaniem pozycji wertykalnej. Lubię obserwować ludzi.)

Druga sytuacja była jeszcze bardziej drażniąca, bo związana z tłumem. Odsyłam do Czarnych oceanów Jacka Dukaja, w kwestii niszczycielskich zdolności tłumu.
Wbija mi do lokalu kilkanaście osób. Znam te pyski. Na oko 16-17 lat i chyba juz tu kiedyś byli. Po chwili dociera do mnie, że to te same gówniarze, które zarezerwowały kiedyś stolik na 20 osób. Trzeba wam wiedzieć, że jak w tej knajpie jest 30 osób, to zaczyna się robić tłoczno. Byliśmy więc trochę przerażeni tym tłumem. Ale wszystko załatwiła kontrola dowodów tożsamości. Myślałem, że nie zobaczę ich dopóki nie zaopatrzą się w dowody. A jednak, niektórzy muszą sparzyć się dwa razy, żeby na zimne dmuchał. Jakoś tłumaczyć ich może to, że przyszli z 18letnim Francuzem.
Wchodzą, wpadają za stolik, robi się młyn. Podchodzę, nawet nic nie zdążyłem powiedzieć, jakiś koleś wyskakuje to mnie z dowodem. Ale nie naszym, tylko francuskim właśnie.
Francuz (z akcentem Pascala Brodnickiego): "Jestem Fhancuzem"
Popatrzyłem na dowód, na niego, na laskę, która wyglądała na kogoś kierującego tym całym tałatajstem.
Ja: Ok, great. You can stay, but the rest? Are they 18?
Ja (do laski): Macie państwo dowody?
Laska: No, nie wszyscy mają 18 lat.
Ja: Przepraszam, widzieli państwo kartkę na drzwiach? Lokal jest dla osób pełnoletnich. Kto ma 18 lat może zostać, reszta musi opuścić lokal.
Szmery, szepty, ktoś kopniakiem posłał pufę na jej właściwe miejsce. Wychodzą, zostawiając za sobą smród niedowartościowania i drugiej porażki na tym samym polu.
To całe użeranie się z gówniarzami nawet przyćmiło moje zniesmaczenie z powrotu w nasze gościnne (a jakże) progi młodzieżówki Unii Polityki Realnej. Ci goście ranią moje pozuczie estetyki i działają jak ostrzeżenie. "Nie babraj się w polityce, bo będziesz taki jak oni".
Czyli jednak do czegoś się politycy przydają.

czwartek, 27 listopada 2008

There's a lot of sick people in this town

Zaczyna się. Zaczynam się powoli czuć jak bohater piosenek Waitsa. Przychodzą do mnie życiowi wykolejeńcy, nie tylko żeby się napić, ale głównie, żeby mieć do kogo gębę otworzyć. Chociaż nie tylko. Ale różne ludzie się mi przed barem przewijają.
Zaczęło się od dziadka w tramwaju. tak, to nie knajpa, ale dziadek mnie urzekł swoją, okłamującą samego siebie postawą. Dziadek (na oko bezdomny) siedział w tramwaju, który właśnie dojeżdżał do pętli. W pewnym momencie wyciągnął z torby butelkę Starogardzkiej i pociągnął z niej porządnie. Po dłuższej chwili pyta mnie, czy to teraz będzie Dańdówka. Ja mu mówię spokojnie, że Dańdówkę już przegapił, ale tramwaj zaraz zawraca na pętli, więc sobie wróci. On na to (ni z gruchy ni z pietruchy): "Pan oczywiście wie, że nie piję". Popatrzyłem na niego (w moim mniemaniu) badawczo i rzuciłem sarkastycznie: "A w tej butelce po Starogardzkiej to pewnie woda była, nie?". Zaczerwienił się i odwrócił.
Następny był przedstawiciel handlowy Kompanii Piwowarskiej. Przyjechał, jak to ma w zwyczaju, raz na miesiąc, zoostawić jakieś materiały promocyjne i spytać, czy wszystko mamy. Ale jak usłyszał z głośników When a blindman cries to zaczęło się. "O, nigdy wcześniej nie słyszałem tutaj Parpli". Następne pół godziny przegadaliśmy o Deep Purple, Black Sabbath, Satrianim i różnych muzycznych perełkach. Ale za Chiny Ludowe nie mam pojęcia jak się koleś nazywa (podpis nieczytelny). Może dlatego spotkanie dwóch muzycznych fanatyków było takie niezwykłe.
A teraz gwóźdź programu - deszczowy pies Adam Polski (pseudonim artystyczny). Przyszedł do mnie przedwczoraj, niedługo przed zamknięciem. Nalana twarz, wielki czerwony nos, biało-czerwona narciarska kurtka, a na ramieniu torba. Jakieś takie groteskowe skrzyżowanie św. Mikołaja (komercyjnego) z Rudolfem, czerwononosym reniferem. Bardzo mu się spodobało, kiedy powiedziałem, że każdy jest poetą, to tylko kwestia okoliczności. Zaczęliśmy gadać. Okazało się, że jest poetą. Wydał nawet jeden tomik własnym sumptem. Człowiek, który założył pierwszą w Polsce firmę windykacyjną (bujda na resorach) i który zastrzelił Miłosza (metaforycznie). Potem wyszło, że jest alkoholikiem. Cóż, wyszło dopiero, jak był w połowie drugiego piwa. Aczkolwiek stwierdził, że czasem pijak jest trzeźwiejszy od niejednego abstynenta. Za to jedno jego zdanie bardzo mi się spodobało. "Kobietę należy zawsze poznawać, rozpoczynając od stóp. Dlaczego? Żeby niczego nie przegapić." Chociaż, jak się teraz zastanawiam, to chyba nie jego (mimo, że przytoczył je podczas naszego spotkania), ale i tak dobre.
To był prawdziwy deszczowy pies. Alkoholik, poeta liryczny, biedny, utrzymujący się ze sprzedaży wkładek do butów. Nawet dostałem jedną parę. Stwierdził, że św. Mikołaj w tym roku się pospieszył. Każde zdanie zaczynał od "Wie pan co, ..."
Reszta przy Adamie Polskim to cieniasy. Chociaż Mariusz to był ciekawy jegomość.
Przyszedł wczoraj, powiedział, że tylko na chwilę. W końcu usiadł przy barze i zamówił setkę. Pociągła twarz, gładko ogolony, wiecznie błądzący wzrok. Każde zdanie zaczynał od 'Tak myślisz..." albo "A wiesz...". W toku rozmowy wyszło, że przyszedł tu tylko po to, żeby z kims pogadać, bo ostatnio nie za bardzo ma z kim. Gównierze od sąsiadów otruli mu psa. Mariusz jest chyba paranoikiem, czy może nawet schizofrenikiem. Twierdzi, że Niemcy chcą rządzić światem. On nie chce mieć z nimi nic do czynienia, on Niemcowi ręki nie poda. Potem wyszło, że gdyby miał dostęp do dobrego "koksu", to cały czas by chodził nagrzany. Kobiety by nigdy nie zgwałcił, ale zlać, owszem, bez problemu.
A wisienką na torcie było wczorajsze zebranie młodzieżówki UPR w Operze. Jak tak na nich patrzyłem, to widziałem tylko jakiś dziwnych kalkulatorków, nerdów, kujonów, ludzi, dla których idealne wymiary kobiety to 1024x768. Kolesia, który (jak się okazało później) był szefem tego zgromadzenia, pytałem o dowód. Rocznik '88. Czyli ma 20 lat, a dalej wygląda jak chłopczyk z liceum, który 25 godzin na dobę siedzi w książkach i przy komputerze. Ale trzeba było zobaczyć, jak takie kalkulatorki się kłócą. Ktoś tam był z zewnątrz, spoza UPR. Skrytykował raz program, to mało kalkulatorki nie wydrapały mu oczu i nie przetrąciły karku laptopami. A jak się poteem dowiedziałem, ten ich szef, któremu sprawdzałem dowód, jak się spije, to chodzi po ulicy szukając pretekstu do bitki i śpiewa "urodzony biaaaaaaałym!" podnosząc rękę w geście pozdrowienia (rzymskiego oczywiście).
Mam co chciałem - życiowych wykolejeńców, czy po prostu nietuzinkowych ludzi przychodzących do mojej knajpy. Mam nadzieję tylko, że zostanie na takkim poziomie, a nie zejdzie jeszcze niżej.

czwartek, 13 listopada 2008

Walcz narzędziami

Nie myślałem, że biali potrafią zrobić dobry hip-hop. Do tej pory znałem tylko jednego. Nie, to nie Eminem. Bo wierzę, że biały hip-hop jest inny od czarnego. Nie gorszy, nie lepszy, a po prostu inny. Tyle, że do tej pory tylko Everlast potrafił robić biały hip-hop. Eminem cały czas udawał Murzyna, co może i dało mu mnóstwo kasy, ale na pewno nie zyskał w moich oczach. Everlast natomiast nie próbował nigdy przekonywać innych, że ma inny kolor skóry. Wystarczy nawet spojrzeć na jego inne pseudonimy - Mr. White, Whitey Ford.
A teraz usłyszałem coś, co również mogę zakwalifikować jako biały hip-hop. Dobry biały hip-hop. Zespół Flobots nagrał niedawno płytę Fight with tools. Jak dla mnie cudo i odkrycie roku. Przynajmniej pod względem muzycznym, bo z tekstami często się nie zgadzam.
Najbardziej zaimponowało mi instrumentarium użyte na płycie. Skrzypce, perkusje, gitary elektryczne, gitary klasyczne, trąbki, całe sekcje dęte. Znajdźcie mi kogoś, kto używa tylu instrumentów. I to nie sampli. Nie zapętlonych, dziesięciosekundowych kawałków dłuższych melodii. To jest prawdziwa muzyka! Całe melodie wygrywane na skrzypcach doskonale zgrywają się z melorecytowanymi tekstami. Nadają im tę śpiewność, której hip-hopowi często brakuje. Ostre, gitarowe riffy podkreślają co bardziej agresywne fragmenty. Trąbki wplatają się między skrzypce, żeby jeszcze dodać melodyjności. A na skrzypcach często się gra palcami, a nie smyczkiem.
Cuda się tam dzieją. Ciężko jest pisać o muzyce. Muzykę trzeba usłyszeć. Ale jeśli cokolwiek można powiedzieć o Fight with tools to dawno nie słyszałem nic tak odkrywczego. Żaden album hip-hopowy od czasu Ghost Doga nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Nie słyszałem jeszcze nic tak mieszającego ze sobą tyle różnych instrumentów, ale nie robiąc z tego grochu z kapustą. Tutaj wszystko współgra, tworzy rytm, melodię, piosenki.
Ale szczęśliwi ci, którzy nie rozumieją tekstów. No, dobra, bez przesady. Przecież takie teksty by nie powstały, gdyby nie było na nie zapotrzebowania i gdyby nie było ludzi, którzy chcą ich słuchać. Jakie są te teksty? Jak dla mnie zbyt alternatywne i zbyt lewicowe.
O legalizacji trawy, o zamykaniu Guantanamo, o zabójstwach zleconych przez rząd. Chociaż, niektóre rzeczy są ciekawe. Jak na przykład:

Stand up! We shall not be moved!
Except by a child with no socks and shoes...

Co by nie mówić, takie rzeczy chyba zawsze pozostaną na czasie. Ale całe to obalanie Babilonu, walka z korporacjami i anarchia to już mi się przejadły. Chociaż z drugiej strony miło przekonać się, że są jednak na tym świecie jeszcze ludzie świadomi tego, co się dzieje wokół nich. Ich to interesuje, ich to zajmuje, oni interesują się ludzkością.
Natomiast jedna z piosenek, to prawdziwy majstersztyk. Tak doskonale portretujący ludzkość w kilku wersach jak potrafi tylko prawdziwy poeta. (Zawsze mi się wydawało, że dobry rap czy hip-hop to inny rodzaj poezji śpiewanej.) Piosenka, o której piszę, była przez jakiś czas puszczana w Trójce. Handlebars.
Wszystko utrzymane w konwencji liryki bezpośredniego zwrotu do odbiorcy. Każda zwrtoka zaczyna się słowami "Look at me, look at me!". W każdej z nich, przez swoje umiejętności, opisani się inni ludzie. Każda smutniejsza od poprzedniej.
Bo pierwsza grupa ludzi umie jeździć na rowerze bez trzymanki. Potrafią rysować komiksy, sa dumni ze swojego kraju i potrafią utrzymać rytm bez metronomu. To artyści, dzieci, robotnicy, młodzież, czy ludzie bez większych problemów życiowych.
Drudzy - naukowcy i biznesmeni. Projektują silniki i komputery potrafiące przetrwać powódź. Mogą przekonać cię do kupienia ich produktu. Rozumieją przyszłość. Prowadzą całe narody za pomocą mikrofonu. Rozszczepiają atomy.
I na koniec politycy. Ich zasięg jest światowy, ich wieża jest bezpieczna. Mogą wysyłać setki ludzi do więzienia, tylko dlatego, że ich nie lubią (chociaż ten tekst wydaje mi się strasznie banalny). Umieją trafić coś przez teleskop, kierować rakietą z satelity. A co najważniejsze, mogą skończyć całą planetę holokaustem.
A co jest dla mnie najciekawsze? Że to nie są żadne grupy ludzi. To nie są jacyśtam mistyczni oni. Podmiot liryczny za każdym razem mówi "Ja!", "Patrzcie na mnie!". To wszystko jesteśmy my. Ludzie. Potrafimy jednocześnie jeździć na rowerach bez trzymanki i zniszczyć całą naszą planetę (gdyby ktoś nie wiedział, to tak, mamy taką możliwość gdzieś od lat siedemdziesiątych).
Nadinterpretacja? Może. Ale to co napisałem wyżej to właśnie spotkanie intencji nadawcy i intencji odbiorcy.
I szczerze polecam płytę Flobots Fight with tools.

niedziela, 26 października 2008

Czarny ocean

Literatura kłamiąc, mówi prawdę o świecie.

Dukaj kłamie. Nie istnieje żaden Nicolas Hunt, nie ma żadnych labów na orbicie, ani jakiś Wojen Ekonomicznych. Nie ma wszczepek, legalnych narkotyków, OVR, Grzybów, Tuluz, Września, Grudnia, Kwietnia, Lipca. Nic z tych rzeczy. A jednak...
A jednak czytając to zastanawiasz się nad tym co cię otacza. Piękne to. Literatura zawsze kłamie. Zawsze tworzy inny świat. Ale w tym świecie przecież w jakimś stopniu odbija się nasz, rzeczywisty świat. Można go obejrzeć z innej perspektywy. Może zobaczyć, co jest z nim nie tak?
Ale do sedna. Dukaj w Czarnych Oceanach opisuje coś, co nazywa "myślnią". Właściwie nie wiadomo co to jest. Parę razy stosuje się analogię do dziewiętnastowiecznego pojęcia "eteru". "Myślnia" przenosi "psychomemy", czyli pojedyncze myśli, odczucia. "Psychomemy" produkuje każda żywa, świadoma siebie istota. "Psychomemy" krążą po świecie, osadzają się w niektórych miejscach, kumulują się.
Większość ludzi jest dość dobrze chroniona przed obcymi "psychomemami". W toku ewolucji wykształciliśmy rodzaj ściany otaczającej nasze umysły. Żeby nie mieć podwójnej pamięci, żeby nie współodczuwać bólu i cierpienia. Ale czasem ciśnienie "psychomemów" skumulowanych w jednym miejscu jest tak duże, że coś jednak zaczyna do nas przeciekać.
Szpitale, cmentarze, hospicja, więzienia. Całe są nafaszerowane "psychomemami" bólu, cierpienia, smutku. I to nam też się udziela.
Albo odruchy stadne, tak zwany "owczy pęd". Za dużo "psychomemów" wytwarzanych na raz przez zbyt dużą liczbę osób i nam też się udziela to samo zachowanie. Będąc niby sobą, działamy w tłumie jak jeden organizm. Myślimy tymi samymi "psychomemami". Psychologia tłumu.
To wszystko wyjęte żywcem z Czarnych Oceanów (oczywiście dość spłycone). I co? Nie pasuje do współczesnego świata? Mnie pasuje jak ulał.
Zresztą, Czarne Oceany pasują mi do naszego świata jeszcze w innej kwestii. Jeden z bohaterów (telepata) spisuje swoje wrażenia po ciągłym kontakcie z cudzymi myślami. Ostatecznie ucieka daleko od wszelkich ludzkich skupisk. Nie może znieść nienawiści, wstydu, bezsilności, zawiści. Nazywa ludzkie myśli właśnie czarnym oceanem. Oceanem nieprzejrzystej czerni.
Coraz częściej myślę tak samo. Człowiek, to jest jednak najgłupsza istota na Ziemi. Czarne są nasze myśli. A nasi bogowie? Głód, Zawiść, Lenistwo (ewentualnie jeszcze Piękno i Zemsta).

Tak, dzisiaj skończyłem czytać Czarne Oceany. Tak, jestem pod ich wielkim wrażeniem. Tak, Dukaj to człowiek o niespotykanym umyśle i wyobraźni.

Trzy razy TAK.

piątek, 24 października 2008

OVR

Czy wiecie, że człowiek już właściwie nie ewoluuje? Praktycznie od paleolitu istniejemy w prawie niezmienionym kształcie. Zwłaszcza układ pokarmowy mamy taki jak nasi przodkowie w epoce kamienia łupanego.
To wszystko przez cywilizację. Odkąd zaczęliśmy oswajać naturę naszymi wynalazkami, nasze ciała przestały się zmieniać, ewoluować. Bo i nie miały po co. Teraz, do wstępnej obróbki pokarmu, służy nam ogień. Nie musimy mieć niesamowicie sprawnej pamięci, bo mamy pismo. Nie musimy mieć donośnego głosu, bo mamy telefony.
Dlatego też, wielu naukowców skłania się ku teorii, że człowiek teraz będzie ewoluował w stronę rzeczywistości wirtualnej. Niektórzy idą w tym bardzo daleko, twierdząc, że całe nasze ciała zostaną prędzej czy później przeniesione do wnętrza komputerów.
I nie ma się co dziwić. Przecież teraz już właściwie wszystko jest uzależnione od komputerów, procesorów, sieci, a to uzależnienie pogłębia się z dnia na dzień. Ba! To nie tylko urządzenia. Patrzcie na ludzi. Nałogowi internauci. World of Warcraft i inne MMOGi. Sam przecież widzę po sobie, że często wolę pograć na sieci w Call of Duty 4 niż robić coś konstruktywnego.
Rzeczywistość staje się dla ludzi coraz mniej zrozumiała, coraz mniej pojmowalna. A naturalną ludzką reakcją jest odejść od czegoś niezrozumiałego. Uciekamy zatem w VR. Tam przynajmniej zasady są jasne, a i zginąć nie możemy. No, najwyżej z głodu, jeśli się zapomnimy, albo ze starości, jeśli zapomnimy się jeszcze bardziej. Ale to tylko kwestia czasu, zanim zmienimy ciała na zera i jedynki, a wtedy już jesteśmy wręcz nieśmiertelni. Prawie.
Czekam tylko, kiedy na rynku pojawią się wszczepki. Nanomechaniczne nakładki na mózg. Komputer osobisty, telefon i dużo różnych modułów (edytor ruchu, niwelator bólu). Dukaj to jest jednak geniusz. Takie coś wymyślić. Bo mając takie coś w mózgu można być w VR cały czas. Całą wieczność.
Jak nie pasuje ci zapach, to go wycinasz. Tak samo z wydokiem. Możesz sobie zaślepić zmysły i wejść zupełnie w VR. Edytujesz sobie nastrój. Brayshnikow trzyma cię na nogach choćbyś był ledwo żywy.
A najciekawszym pomysłem Dukaja wydaje mi się asystent. Taki jak z pakietu Office. Tyle, że tego ze wszczepki się używa. Można z nim rozmawiać, pytać o rady. Asystentem głównego bohatera jest rogaty diabeł. Książę ciemności wykonuje jego każde życzenie bez mrugnicia okiem. Piękne, mieć diabła na smyczy.
Pełen zaślep.

poniedziałek, 20 października 2008

Kontekst

Każdy tekst kultury należy rozpatrywać w kontekście. W kontekście jego powstania, kontekście nowym, w którym go umieścimy, społecznym, politycznym, historycznym, psychologicznym, feministycznym czy jakim się nam żywnie podoba.
Pomyślałem o tym ostatnio, przenosząc szafy po remoncie. Puściliśmy sobie z bratem do pracy płytę Występ Kazika Na żywo. Kiedy zaczęła lecieć piosnka Łysy jedzie do Moskwy, spytałem Młodego czy wie o czym jest. Ucieszyło mnie, że wiedział, że to o Oleksym. Zapomniał tylko okoliczności, o których śpiewał Kazik. Ale, że w ogóle wiedział, o którego Łysego chodzi, to już i tak sukces.
Inna bajka, że ta płyta przywołała mnóstwo wspomnień, ukryte gdzieś między zwojami mózgowymi, wyskoczyły nagle jak przysłowiowy Filip. Ale w drugiej strony skłoniła mnie do myślenia o młodych ludziach słuchających Kazika - człowieka, który ma mnóstwo politycznych tekstów, których oni często nie rozumieją.
Piosenka fajna, bo ma przyjemny rytm i skoczną melodię, przy której można się pobawić. Ale prawie do nikogo nie dociera, o co chodzi z "w Soczi to było życie, się piło, się jadło".
Zresztą, z drugiej strony to chyba dobrze. Też się cieszę, że tego nie przeżyłem. Też się cieszę, że jestem dzieckiem lat 90tych. Ale wciąż wydaje mi się, że historia vitae magistra est.
Oprócz tego, przypomniała mi się jeszcze inna piosenka Kazika, z płyty Czterdziesty pierwszy. Dzisiejszy styl. Tak trafnej oceny współczesnego społeczeństwa i mody nie słyszałem jeszcze nigdy. Celne i piękne z jednej strony, a z drugiej przerażające, jak ludzie potrafią się zajmować takimi rzeczami. Zajmować, ba! Interesować! Pasjonować! Pasjonować się czymś, co jest ulotne jak babie lato i wręcz nieistotne. "On uszył nową suknię dla Demi Moore". I jeszcze trafniejsza uwaga a propos homoseksualistów.
"Kto nie jest pedałem, ten jest faszystą". Nie ma nic pośrodku. Nie możesz stać obok, nie interesować się ich sprawą. Choćbyś miał to w głębokim poważaniu musisz być po czyjejś stronie. A jeśli nie jesteś po ich stronie, to jesteś faszystą.
Kazik do pewnego stopnia przypomina mi poetów modernistycznych, albo jakichkolwiek wielkich artystów. Geniusz niezrozumiany przez tłum. Albo może po prostu nie zrozumiany do końca, bo jego to jednak trochę rozumieją.
A śpiewak także był sam.

A mój kot
(Powinienem tu robić co jakiś czas taką rubryczkę. "A mój kot". Inspiracja oczywiście w felietonach Jacka Podsiadły z 'Tygodnika Powszechnego")
A mój kot był wczoraj wielce obrażony. Podczas remontu sypialni, materace i pościel z łóżka leżały na jednym stosie w jadalni. Kocica przychodziła tam spać. Jak prawdziwa księżniczka. Dwa materace, dwa komplety pościeli. Ciekawe, czy uwierały ją jakieś ziarnka grochu?
Ale w sobotę remont się skończył, łóżko na powrót zmontowane, a materace wyniesione z jadalni. W niedzielę kocica stanęła w progu jadalni, spojrzała na puste miejsce po materacach, odwróciła się do mnie i miauknęła z wyrzutem. Tak, zabraliśmy jej posłanie. Będzie musiała wrócić do spania na kaloryferze.
Znając podejście kotów do tych spraw, pewnie twierdziła, że wreszcie ujrzeliśmy jej boskość i dlatego zrobiliśmy jej takie wspaniałe posłanie. Całą niedzielę potem siedziała mi na kolanach. Ciekawe, czy był to jej sposób na wyproszenie powrotu posłania? Chociaż wątpię. Koty tego tak nie robią.

środa, 15 października 2008

R U NORMAL?

Jak powszechnie wiadomo, w krainie ślepców jednooki jest królem. Zakładając oczywiście, że ślepcy go nie dopadną i nie oślepią, bo takie zachowanie jest dość powszechne wśród ludzi. Ale kto jest królem w krainie wariatów?
Hunter Thompson czuł się otoczony przez świrów. On był jedyny normalny w 1971 w Las Vegas. Nawet, jeśli miał w bagażniku meskalinę, kokainę, trawę, całą galaktykę "uppers, downers, screamers, laughers", tequilę, rum, i skrzynkę piwa. Do pewnego stopnia to właśnie czyniło go bardziej normalnym od reszty społeczeństwa. Resztki wielkiej fali ruchu hipisowskiego, która załamała się gdzieś pod koniec lat 60tych.
Ale wracając do współczesności, to kto tu jest normalny? Wykładowcy? Pracownicy fizyczni? Menele z mojej dzielnicy? Dzieci z elitarnych szkół? Ciche myszki z mojego akademika? Katapulty? My?
Pierwsza zasada Tymczasa głosi, że normalność (podobnie jak ruch i czas) jest pojęciem względnym. Normalne jest wszystko to, z czym się utożsamiamy, co sami bysmy zrobili. Nienormalne jest to, co nas odrzuca, czego sami byśmy nigdy nie uczynili. Imperatyw kategoryczny Kanta? Trochę. Horyzont moralny Taylora? Po części. Inspiracja einsteinowską względnością czasu? Jak najbardziej.
Dwóch młodych ludzi, prace magisterskie na karku, możliwa perspektywa doktoratu. Co robią? Oglądają kreskówki, grają na konsoli, a piorąc skarpetki rozmawiają o śmierci postmodernizmu. Podług powszechnych standardów nie jesteśmy normalni. Mnie to akurat zbytnio nie przeszkadza. Nie jesteśmy osobami publicznymi. Opinia publiczna może się od nas odchrzanić. Najwyżej przykleją nam etykietki dziwaków.

Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał.
Wrogów poszukam sobie sam.
Dlaczego, kurwa mać, bez przerwy
Poucza ktoś, w co wierzyć mam?
(Garczarek)

Normalny człowiek, robi co mu się żywnie podoba. Normalny człowiek zna zasady posługiwania się wolnością. Wie, że wolno mu wszystko, dopóki nie narusza wolności innych ludzi. Ma prawo do dobrej zabawy i niepoprawnych myśli. Wolno mu bronić swoich poglądów.
Normalny człowiek, ma bronić swojej rasy przed najeźdźcami. Ma być zawsze czujny, wobec wrogich nacji. Ma tropić żydowski spisek wszędzie, gdzie tylko może. Ma publikować w internecie listy czerwonych. Ma bić geja, bo to zboczuch i zniszczy nas piękny, heteroseksualny kraj.
Normalny człowiek nosi tęczowe szaliki. Normalny człowiek popiera małżeństwa osób tej samej płci. Normalny człowiek chce legalizacji marihuany. Normalny człowiek chce obalić Babilon i żeby wszyscy ludzie byli braćmi. Żeby wszyscy byli równi.
Śmiem twierdzić, że tradycyjnie pojmowana normalność rozmyła się do tego stopnia, że już nikt nie może mówić co jest normlane, a co nie. To wszystko kwestia punktu widzenia. Normalność jest względna.
R U NORMAL?

P.S.
Za każdym razem, kiedy oglądam "Malcolm in the Middle" mam wrażenie, że to rodzina Malcolma jest najbardziej normalna ze wszystkich w około. Niby są trochę dziwni, ale ich zachowanie wydaje mi się tak naturalne, że aż właśnie dziwne dla innych.
"-Man, that was bravest thing I've ever seen.
- Thanks.
- You're gonna die!
- I know."

"Oh God, we're so dead" (w tłumaczeniu na polski - "Matka rozerwie nam torsy.")

"You're not the boss of me now and you're not so big.
Life isn't fair..."

wtorek, 14 października 2008

Enklawa

Sąsiad kupił perę win
na bazie siarki i malin (wers z przeniesieniem akcentu na ostatnią sylabę słowa 'malin')

Po raz czwarty wróciłem na Pogoń i po raz czwarty zostałem przytłoczony tutejszą codziennością. Dzielnica cudów. Jak również "najstarsza dzielnica, najwierniejsi fani" (jak pisało na wlepce Zagłębia).
Wciąż wydaje mi się, że osiedle akademickie na Pogoni to tylko taka mała enklawa, wioska otoczona czterema warownymi obozami, która dzielnie stawia czoła rzymskiemu najeźdźcy. Taka oaza czegoś innego, dziwnego, nietutejszego.
Bo cała dzielnica Pogoń składa się w większości ze starych kamienic, w których jakieś 90% mieszkańców stanowią staruszkowie i rodziny patologiczne. Ale tym razem to wszystko dociera do mnie w większym niż w poprzednich latach natężeniu.
Menele, ozdoba wszystkich podobnych dzielnic. Panowie, którzy nie wiadomo z czego żyją (zasiłki, renty, złom, pensja żony?), a wszystkie pieniądze wydają na wino. Standard, są wszędzie. Tutaj są o tyle ciekawi, że często rozsiadają się w piaskownicy. A jeden z nich (chyba jakiś wysoko postawiony w hierarchii) wiecznie chodzi w okularach przeciwsłonecznych. Dlaczego? Po co? Czyżby wyznacznikiem dobrego stylu były czarne oksy a'la amerykańska drogówka? A może przesadzam i powód jest dużo bardziej skomplikowany? Nadwrażliwa siatkówka?
Kolejnym elementem pogońskim są gołębie. Kraków mógłby Pogoni pozazdrościć. Tyle ich tutaj jest, że ludzie mogliby się spokojnie nimi żywić, a i tak nie przetrzebiliby ich populacji. Nie warto trzymać auta w jednym miejscu więcej niż 48 godzin. Codziennie w drodze na zajęcia mijam takie czarne cinquecento obesrane z każdej strony. Nie mówię już o oknach i parapetach domów. Jeszcze można się załapać na biedną wersję "X" (japońska animacja), tyle, że zamiast lśniących, anielskich piór z nieba spada małe, szare i obesrane piórko gołębie.
Dzieci kazirodczych związków. Też tu ich sporo. Jakoś dziwnie się tu namnożyło ludzi upośledzonych, pokrzywionych, niepełnosprawnych. Niskiego wzrostu kobieta o spuchniętej twarzy. Chroma, jedna noga krótsza od drugiej. Jej chód można poznać z daleka. Staruszka z zespołem Downa. Siwe włosy, mongoidalne rysy twarzy, wiecznie prowadzona przez swoją siostrę (matkę?). Niepełnosprawny umysłowo grubasek, ciągany wszędzie przez swojego ojca alkoholika. Kiedy były jeszcze huśtawki siedział na nich godzinami i huśtał się w jednostajnym, katatonicznym rytmie. Wpatrzony w dal. Huśtawka skrzypiała zawsze w tym samym miejscu, tworząc monotonną pieśń opartą na rytmie huśtawki. Jak scena z dobrego thrillera. Psychodelia lepsza od stworzonego na LSD rocka psychodelicznego, bo rzeczywista. Staruszek, również niepełnosprawny umysłowo. Chudy, wysuszony jak trup. Skóra zwisa z policzków, śniada (z brudu czy ze słońca?). Prawie nie mówi. Wydaje z siebie jakieś nieartykułowane odgłosy. A mimo to, ludzie którzy wokół niego się kręcą, jakoś potrafią go zrozumieć i wejść z nim w kontakt.
Dodajmy jeszcze do tego toksyczne związki. Kobieta idzie ulicą, szybki, sprężysty krok. Młoda. Podąża za nią młody mężczyzna. Jest kilka kroków za nią. Ona nagle się odwraca i krzyczy ile sił w płucach "Spierdalaj!", "Odpierdol się ode mnie!", "Odpierdol się ty pedofilu!". Scena trwa dobrych kilka minut. On tylko chce podejść, coś jej powiedzieć, może wyjaśnić. Ona wciąż odchodzi, ucieka. Wygląda, jakby była w szoku.
Straszne to jest. Dukaj ma rację. To wszystko, ich myśli, odczucia, uderza w otoczenie. W innych ludzi. Czuję, jak ich skumulowane w tym miejscu myśli mnie przenikają. Trzeba się odwołać do jakiejś mantrycznej modlitwy, bo w końcu... Przerażają mnie.
Do całości obrazu należy dodać jeszcze psie gówna, szczurze truchła, trujące grzyby wyrastające na trawnikach między blokami. Wszystko jest na swoim miejscu. To wszystko powinno tutaj być.
Nas nie powinno tutaj być. Studentów. Enklawy. Jesteśmy dla nich jak wrzód na dupie. Jak niepasujący do niczego element układanki. Zupełnie z dupy.

czwartek, 9 października 2008

Słownik DS4 (na podstawie DS4 Sosnowiec)

Alkohol - przyjmowany w każdej postaci jest podstawowym źródłem kalorii niejednego studenta. Często jest przyczyną zawartych/zniszczonych związków i niechcianych ciąży. Jednak bez niego ciężko wyobrazić sobie szarą egzystencję w DSie.

Frytki - podstawowy (oprócz herbaty i kanapek) pokarm studenta. Ze względu na proces technologiczny wymagający wysokiej temperatury i gorącego tłuszczu, jest to pokarm dość niebezpieczny dla studenta oraz jego otoczenia.

Herbata - ciepły posiłek w ciągu dnia.

Kierownica - kierowniczka DSu. Zazwyczaj niewiasta charakteryzująca się dość pragmatycznym podejściem do życia. Materialistka i mizantropka. Zwykła zwracać baczną uwagę na szczegóły wystroju wnętrz.

Klucz od suszarni - przedmiot widmo, cierpiący wiecznie na syndrom Pszczółki Mai ("jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzie"). Niby istnieje, ale tak po prawdzie nikt go nie widział. Studenci V lat i ZBoWiD (patrz 'ZBoWiD') niby go raz kiedyś widzieli, ale nie jest to nigdzie udokumentowane.

Konserwatorzy - rubaszne rabarbary, które naprawiają krany i wymieniają lapmy.

Korytarz - doskonałe miejsce na wieczorne/nocne rozmowy o życiu, śmierci i Gwiezdnych Wojnach. Dobra miejscówka na imprezę, bo nie trzeba jej sprzątać, a do łóżka też blisko.

Kuchnia - Cześć. Cześć. Smacznego. Wzajemnie.

Kuźnia - wspólny pokój, przeznaczony do cichej nauki, jednak przez 95% roku akademickiego używany na imprezy (urodzinowe, imieninowe, sylwestrowe, czwartkowe, środowe, wtorkowe, itd.)

Larwa [korytarzowa] - student/ka, który/a nie ma co robić (albo ma tylko mu/jej się nie chce) i przez cały dzień siedzi na korytarzu zabawiając innych rozmową. Podstawowy posiłek larwy składa się zazwyczaj z kawy i papierosów.

Net - dostęp do sieci Internet, z którym zawsze są problemy na początku roku akademickiego. Admin kłamie, wykręca się sianem, wyłącza telefon, bo nie może znieść tabunów studentów, którzy nie potrafią podpiąć się do sieci i lecą do niego z płaczem.

Pisanie pracy - ostatnia rzecz, którą chce ci się robić w akademiku.

Portier/ka - pan/pani, która czasem musi być również wychowawcą studentów. Robi obchód zawsze w tej chwili, w której chcemy wejść do DSu. Zazwyczaj, kiedy czekamy na koniec obchodu, na dworze jest -20 i musimy jakoś się dogrzewać (najczęściej innym 36,6 st. innej płci).

Pralki - wiecznie zajęte, pełne i zgodnie z prawem Murphy'ego używane akurat w tej chwili, kiedy mu musimy zrobić pranie, bo nie mamy co na siebie włożyć.

Ryjec - patrz 'kuźnia'.

Sprzątaczki - kobiety, które wykonują jeden z trudniejszych zawodów na świecie.

Stypendium - czasem przychodzi za późno i wtedy kierownica (patrz 'kierownica') czepia się, że jeszcze nie zapłaciło się za akademik.

Współspak/Współspacz - osobnik płci męskiej mieszkający z kimś w jednym pokoju.

Współspaczka (czyt. współpaczka) - osobniczka płci żeńskiej mieszkająca z kimś w tym samym pokoju.

ZBoWiD - Związek Bojowników o Warunek i Dziekankę, powszechnie znani pod nazwą 'wiecznych studentów'. Ludzie, którym tak bardzo podoba się na studiach, że nie chcą z nich rezygnować za żadne skarby. Nawet, jeśli daje się im dobitnie do zrozumienia, że studia nie sa dla nich.

wtorek, 30 września 2008

Malowane kartoniki

Bo Bóg tak ukochał liczbę 4...

Tak ukochał, że teraz brydżyści męczą się wielce czekając na tego czwartego. Sam nie raz doświadczyłem tej męki, kiedy siedzi trzech, karty rozdane, wszyscy już się niecierpliwią i chcą zobaczyć jak rozwinie się to rozdanie, a czwarty się spóźnia. Męka nie znana ludziom, którzy nigdy nie grali w brydża lub grali, ale gra nie wciągnęła ich na tyle, żeby zagrali jeszcze raz.
Znam ludzi, którzy w ogóle nie lubią grać w karty. Znam ludzi którzy twierdzą, że brydż to głupia gra, bo zawsze musi być czterech, a i tak gra tylko trzech. Ja nie jestem żadnym z tych ludzi.
Karty to magia. Karty to małe królestwa lub dwory szlacheckie, gdzie jest odpowiednia hierarchia. Po trzynaście osób na każdym dworze. Król, królowa, książę, czempion i dziewięć sług. Każda z kart znaczy co innego. Każda wskazuje coś, sugeruje coś. W końcu nie na darmo kart używa się do wróżenia. O kartach pisze się książki i piosenki. Całe fortuny rodziły się u upadały przez karty. Zaiste piękny to wynalazek.
A brydż to już czysty majstersztyk. Dużo lepszy niż szachy. W brydżu każda sytuacja, każde rozdanie jest inne. Za każdym razem trzeba podchodzić do kart inaczej. A szachy? Co prawda każda partia przebiega inaczej, ale początek zawsze jest taki sam. Nudne na dłuższą metę.
W brydżu trzeba myśleć nad milionem rzeczy. Liczyć karty, ściągać auty, zakładać impasy, myśleć o zrzutkach. No i licytacja, wręcz gra w grze! Coś, czego szachy nigdy mieć nie będą.
Brydżyści to też dość hermetyczna społeczność. Jak zaczną rozmawiać o brydżu, a ty nigdy nie grałeś, to za ChRL ich nie zrozumiesz. "I on wtedy mi wykłada 3 piki na stół! A ja dałem re!".
Albo "Trefl, pas, pas... budzę się spocony". Albo "Rex misiaczku, dlaczego pokazujesz mi czwórkę kurwa kutasie?" Albo "Qlek, jak chcesz grać 3NT bez figur?"
A Elitarny Klub Brydżowy "Cztery Geje" rozwija się i ma się dobrze.

"-Lubi pani grać w brydża?
- Lubię.
- To czemu się pani nie nauczy?"

sobota, 27 września 2008

Niedorzeczne

That's so ridiculous! Hey Fred, why don't you come here and...

Owszem, była to dość niedorzeczna sytuacja. Jednocześnie rozmawiałem z dwiema byłymi dziewczynami. O wielka sieci! Dzięki Ci za te nowe możliwości! W rzeczywistym świecie taka sytuacja nigdy by nie miała miejsca (a przynajmniej miałaby spore problemy z zaistnieniem). A tak - komunikator i dwa okna rozmów. Nawet chyba lepiej, że tylko czytałem ich wypowiedzi, bo pewnie bym znowu padł ofiarą nerwowego rozstroju. Tak, brakuje mi ich obu. Ale dróg powrotnych nie widzę. To już ponad moje siły.
Z jedną sobie jak gdyby nigdy nic rozmawiam o studiach, z drugą o science-fiction i zastanawiam się, jak to się stało, że obie wolały iść swoją drogą zostawiając mnie gdzieś na rozstajach (jak rudą paskudę). Ja byłem powodem?
Śmiem twierdzić, że nie. Co prawda M. zrobiłem dużo świństw, ale na początku. Tyle ze mną wytrzymała, a potem nagle koniec. Prf. Przestała się odzywać trzy tygodnie przed końcem. Dobrze, że akurat miałem egzaminy i miałem co robić. Gdybym tylko siedział i myślał o niej, to pewnie bym zwariował. W piątek byłem już zdecydowany - po egzaminie z czeskiego dzwonię do niej i mówię, żeby zatrzymała sobie moją bluzę, którą jej pożyczyłem tydzień wcześniej. A ona jak spod ziemi pojawia się pod moimi drzwiami z moją bluzą w rękach. Mówi, że nie chce, żeby się to skończyło. Śliczna romantyczna scena nie? Jasne, szkoda tylko, że wszystko co romantyczne, istnieje krócej niż niestabilne jądro uranu 235. Mamy dużo energii i wspaniały wybuch, ale po nim zostaje tylko spalona ziemia. Napromieniowana i trująca na dodatek. Tu było podobnie. Po dwóch tygodniach cisza w eterze. Koniec.
Ciągle twierdzę, że to wszystko efekt niezdecydowania. Tak czy nie? Nie ma próbowania. Jest "zrób" albo "nie zrób". O ile zawsze uważałem, że wiele jest odcieni szarości (od czerni do białości), to w takich sprawach tego nie jestem w stanie pojąć. Chyba jednak jeszcze zbyt szczylowaty jestem.
Z B. sytuacja była dużo prostsza. Krócej, bez wielkich uniesień i scen wyjętych żywcem z romansu. Ona po prostu nie wiedziała. Tylko tyle i aż tyle. Znów jestem chyba zbyt szczylowaty.
Obie te historie i obie dziewczyny łączy jedno zdanie - "Nie chcę tracić z Tobą kontaktu" (aczkolwiek nie jestem pewien, czy w obu przypadkach "tobą" było napisane wielką literą). Zdanie tak oklepane i tak nieprawdziwe, że aż boli. Boli właśnie kontakt. Nie mogę, nie daję rady. Czuję rozdzierający ból, kiedy one starają się ze mną rozmawiać. Ja też się staram, ale długo nie wytrzymuję. Rozklejam się. Sentymentalna ciota.
Rozstanie z M. - Niel Young - "Dead Man end titles"
Rozstanie z B. - P.I.F. - Svqto / Свято (Swjato)

Rację miał ten, kto wymyślił, żeby miłość oznaczyć przebitym strzałą sercem. Niby ranka jest malutka, ale glęboka i boli jak wszyscy diabli. I jedynym sposobem na wyciągnięcie strzały z serca jest przepchnąć ją na drugą stronę, bo wyciągnięcie jej zrobi tylko jeszcze większe spustoszenie. Do przodu. Nigdy do tyłu. Zaboli, ale masz szansę wyjść z tego żywcem.
Mam już jeden nóż w plecach i nie ma tam miejsca na następny. Ja miałem jedną strzałę, która zaraz została zastąpiona przez następną. Super. Zobaczymy, jak to przetrzyma mój organizm.
Żałuję tylko, że sam dwa razy posłałem strzałę w samą dziesiątkę - prosto między komory. Dwa razy. Jak Robin z Locksley przepołowiłem pierwszą strzałę drugą. To chyba jedyna rzecz, której tak bardzo w życiu żałuję. Na razie...

czwartek, 25 września 2008

Obshtestven eXpriment

Całkiem nieźle mi tam płacą
Za to co i tak wszak lubię

Zrobiłem to, ale niecała godzina wystarczyła, żebym przekonał się, że miałem rację od początku. Na szczęście już wszystko wróciło do normy. Nasza Szkapa doskonale daje sobie radę beze mnie, a ja bez niej.
Założyłem fikcyjne konto na naszej-klasie.pl. Dlaczego nie mam normalnego? Nie potrzebuję. Nasza-klasa.pl stała się obecnie lepszym źródłem danych wywiadowczych o Polakach niż archiwa KGB czy CIA. Pokaż mi swoje konto na Naszej Klasie a powiem ci kim jesteś.
Do większości ludzi z podstawówki i LO nie czuję żadnego sentymentu. Chcieć to móc (a cieć to buc), więc przy odrobinie chęci miałbym z nimi doskonały kontakt. Mam dosłownie z 6-7 osobami z obu klas. Więcej mi nie trzeba.
Czemu? Bo lata szkolne to kraina mityczna, nierealna i (najczęściej) idylliczna. Kraina właściwie istniejąca wyłącznie w naszej pamięci i wyobrażeniach o dawnych czasach. Zazwyczaj zbytnio ubarwiamy. Lubimy wspominać tylko miłe chwile, a zapominać o grupkach, podgrupkach, konfliktach, podkładaniu świń.
Ale w większości przypadków nawet nie chodzi o to, żeby wrócić do tych lat. Jakoś jednak podświadomie wiemy, że są one bezpowrotnie stracone. 3/4 ludzi na Naszej Szkapie chce tylko pokazać, że im się w życiu udało. Że mają wspaniałą żonę/męża, dziewczynę/chłopaka, synka/córkę. Pracują w znanej firmie na wysokim stanowisku, wyjeżdżają na egzotyczne wakacje, mają szlamczyk, laski, bryczki, zero doła.
Zawsze lubiliśmy piękne fasady, frontony. Przód musi być kunsztowny, kapać złotem, być ozdobiony pięknymi ornamentami. Natomiast środek i podwórko może być zapuszczone jak (odpowiednio) stajnia Augiasza i Puszcza Kampinoska, bo tego nikt nie widzi.
Wnioski z małego eXperymentu społcznego:
1. Większość ludzi nie zmienia się tak szybko, jak by się mogło wydawać. Zazwyczaj interesujący ludzie pozostali interesujący, a tło pozostało tłem. I pomimo swoich starań, tłem pozostaje nadal. Tym bardziej uśmieszek na twarzy wywołują zdjęcia robione a'la profesjonalne zdjęcia modelek w studio wrzucane przez wszystkie Krysie, Anie, Ole itd.
2. Wiele wartościowych osób w ogóle nie ma konta na Naszej Szkapie. Wygląda na to, że wiedzą czym to śmierdzi i do czego sprowadza się ten serwis. Małe światełka na końcu tunelu.
3. Dostęp do Naszej Szkapy na pewno mają agenci GRU, KGB, CIA, Mosadu i MI-6. Taka baza danych jest zaiste imponująca. Nie dziwota, że cały ten system z powodzeniem sprzedaje się za granicę.

Wszystko napisane powyżej powstało po niecałej godzinie obserwacji. Można więc to bez większego problemu podważyć. Poza tym pisałem to z całkowitym mętlikiem w głowie. Tym bardziej, wszystko co napisałem powyżej mija się z prawdą.

Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

wtorek, 23 września 2008

Kultura klubowa

Oh, show me the way to the next whiskey bar!

Powoli zaczynam wchodzić w kulturę klubową. Dopiero teraz do niej docieram, poznaję ją. To efekt mojego małomiasteczkowego pochodzenia. Ludzie w dużych miastach wchodzą w kulturę klubową w wieku 15-17 lat. Ja wchodzę w nią w wieku lat 23. I im głębiej w nią wchodzę, tym bardziej cieszy mnie jednak moje małomiasteczkowe pochodzenie.
Po pierwsze, trzeba mieć pieniądze, a nawet jeśli się ich nie ma, to trzeba udawać, że się ma. Ja nigdy nie miałem potrzeby chwalić się pieniędzmi. Bo i po co? Bo czym? Ale kultura klubowa wymaga, żeby nawet kiedy się nie ma pieniędzy, robić wszystko, żeby nikt tego nie zauważył. W dobrym tonie jest chwalenie się, że zamiast wody do fajki wodnej wlewa się beherovkę, pić najdroższe alkohole i palić najdroższe papierosy. Najciekawsze jest to, że zwykle chwali się pieniędzmi rodziców, bo samemu jeszcze nie pracuje.
Ale najczęściej, tacy bywalcy klubowej kultury, to jeszcze niepełnoletni uczniowie liceum. Robią piękne miny, kiedy chcę zobaczyć dowód osobisty.
"- Dwa piwa.
- Dwa dowody." (Dyd 2008)
Ciekawe, czy ich rodzice wiedzą, co ich pociechy robią wieczorami? Czy wiedzą, że piją, jeśli ktoś przypadkiem nie sprawdzi im dowodu? Że palą, jeśli w kiosku znów ktoś nie zauważy, że nie mają osiemnastu lat? Przecież to nie żadni bezprizorni. A bezprizorni też są, tyle, że na szczęście nie na taką skalę jak w Moskwie. Wokół knajpy kręci się grupka dzieci, które próbują się dostać do środka, pociągnąć z fajki wodnej, zrobić jakiś psikus. Ich rodzice pewnie piją i nie mają czasu zajmować się dziećmi. Albo jedno z rodziców pije, a drugie stara się zarobić na całą rodzinę. Tak czy inaczej, ci sosnowieccy bezprizorni niedługo zasilą szeregi koneserów tanich alkoholi w sąsiednich lokalach. Ale jednak mimo wszystko mam nadzieję, że to ostatnie zdanie jest nieprawdziwe.
Przyznam, że dwie rzeczy bardzo mnie spajają z tą pracą.
1. Winyle. Od chyba dwóch czy trzech lat (może więcej, nie pamiętam) nie mamy w domu gramofonu. A płyt mamy zatrzęsienie. Wśród nich takie perełki jak "Sierżant Pieprz" czy "The Wall". Nie wspominając już, że nawet moją ulubioną płytę Opeth mam na winylu. Ale nie mam gdzie jej puszczać. Tutaj jest gramofon. Działa bez zarzutu. Więc często puszczam ludziom Milesa, czy edukuję ich w stronę muzyki Paco lub Duke'a Elingtona.
Lubię winyle. Nie wiem, czy po prostu mam do nich wyniesiony z domu sentyment, czy to efekt czegoś innego. Przecież winyle trzeszczą, kurzą się, rysują się, trzeba co chwilę stronę zmieniać, krótko grają. Ale mają duszę. Mają coś, niewidzialną otoczkę, której brakuje płytom kompaktowym, a tym bardziej plikom muzycznym. Albo może to ja za bardzo czuję się, jakbym urodził się ileśtam lat za późno?
2. Stali klienci. Znasz ich, rozumiesz bez słów, zawsze wiesz, co chcą zamówić. Zawiązuje się między wami specyficzna więź. Koleżeńska, przyjacielska. Do nas zaglądają regularnie tabuny studentów. To jedna, około dwudziestoosobowa grupa. Z nimi co prawda żadna więź się nie zawiązuje. Może poza jednostkami, które czasem z braku miejsca siedzą przy barze i wdajesz się z nimi w rozmowę. Poznajesz ich, dyskutujesz, itd. Ogólnie rzecz ujmując, młodzi, inteligentni, weseli i ciekawi świata ludzie.
Za to najciekawszą parą stałych klientów jest Amerykanin i Polak. Kiedy któryś z nich podejdzie do baru, wiem, że mam podać dwa piwa butelkowe i dwa kieliszki wiśniówki (choć ostatnio przerzucają się na tequilę). Amerykanin prawie nie mówi po polsku. Tylko "dziekuje", "dopranotz" i inne zwroty grzecznościowe. No, i nazwy alkoholi oczywiście. Polak zaś mówi po angielsku trochę lepiej niż Amerykanin po polsku, ale i tak bardzo słabo. Nie wiem o czym rozmawiają, bo zawsze siadają daleko od drzwi. Czasem Polak przychodzi prosić o kartkę i długopis, bo nie mogą się porozumieć. Z tych kartek mogę się domyślać jedynie, że robią jakieś interesy. Chyba w nieruchomościach. Za to za każdym razem, kiedy przychodzą, opróżniają prawie całą flaszkę wiśniówki, wypijają po cztery-pięć piw na głowę i wychodzą zupełnie pijani.
Stały klient, ma tę przewagę nad zwykłym, że barman jest mu w stanie więcej wybaczyć. Chodzi głównie o przesiadywanie po godzinach zamknięcia. Jeśli zamyka się np. o 24.00, to zwykły klient o 00.05 (maksymalnie o 00.15) zostaje wyrzucony z knajpy. Stały klient może sobie jeszcze posiedzieć. Oczywiście do pewnych granic, ale na pewno może sobie pozwolić na więcej.
Ciekawe, jak to będzie, kiedy sam będę stał za barem? Wyrobię się? Dam radę (zwłaszcza w piątki)? Czas pokaże.

- What is your nationality?
- I'm a drunkard.
- That makes you the citizen of the world.

sobota, 20 września 2008

Dziękujmy Julce

Dziękujemy Julce Kristevej za ukucie terminu "intertekstualność". Nie, żeby wymyśliła coś, czego nie było wcześniej. Przypominało to trochę odkrycie elektronu. Niby istniało to coś od dawien dawna, ale dopiero teraz, kiedy zostało to odkryte i nazwane, daje nowe, wręcz nieograniczone możliwości. No, nieograniczone w przypadku elektronu to chyba za dużo powiedziane. Za to w przypadku intertekstualności wręcz przeciwnie.
Skoro w każdym tekście kultury (przez tekst kultury należy rozumieć literaturę, film, szeroko pojęte sztuki plastyczne, muzykę, komiks, itd., itp., zpt...) istnieją odniesienia do innych tekstów kultury, to możliwości kombinacji są wręcz nieskończone. Począwszy od starożytności, powoływania się na inne dzieła, przytaczanie Biblii, stylizacje, parodie, pastisze, polemiki. Kultura napędza się sama. Właściwie nie trzeba już tworzyć nic nowego (co zresztą piewcy "literatury wyczerpania" z Johnem Barthem na czele i takk uważają za niemożliwe). Wystarczy bawić się, grać tym, co już zostało napisane, stworzone. Wystarczy odpowiednio ułożyć odniesiena do innych tekstów, pobawić się z odbiorcą w skojarzenia i gotowe. Trafiamy w system oczekiwań odbiorcy (Eco) i tworzymy coś, co powszechnie się podoba. Wystarczy dać odbiorcy zagadkę. "A do czego to jest nawiązanie?" Oczywiście, zagadka nie może być zbyt trudna, bo odbiorca się zrazi. A najlepiej dać kilka zagadek. Mniej wyrobiony odbiorca zadowoli się prostszymi, a bardziej doświadczony pomęczy się z trudniejszymi i obaj będą usatysfakcjonowani.
I po co ja to wszystko piszę? Bo zachciało mi się mieć bloga. Do tego czuję się jednak dzieckiem postmodernizmu i intertekstualności. Ze zgrozą zauważyłem niedawno, że moi znajomi i ja, rozmawiając ze sobą, coraz rzadziej używamy własnych, nowych i na prędce wymyślonych sformułowań. Najczęściej zadowalamy się tym, co już gdzieś usłyszeliśmy, przeczytaliśmy, zobaczyliśmy. Nic nowego pod słońcem. Trochę mnie to przeraża, ale z drugiej strony nie powinienem się dziwić. W końcu oni, tak jak ja, są dziećmi intertekstulaności i umierającego postmodernizmu. I w oparach tych właśnie idei czujemy się najlepiej.
Natomiast najpiękniejsze w intertekstualności jest to, że powiązania z innymi tekstami wybiera się samemu. Nikt nie ma prawa ingerować w ich dobór, ani pytać dlaczego?, skąd?, po co? Wola twórcy i nie musi się przed tym nikomu tłumaczyć (niewierzący) lub wyłącznie Bogu/bogom (wierzący w zależności od wyznania). Apoteoza wolności.
Tak to będzie wyglądało w ogólnym zarysie.

zpt - Żydowsko-Portugalskie Towarzystwo